Cześć dzieciaki. Opowiem wam dzisiaj o swojej rodzinie i o pewnej przygodzie jaka nam się przytrafiła. No ale najpierw się wam przedstawię, przecież jestem dobrze wychowanym słoniem. Nazywam się Trąbal Baloniasty, ale moi kumple nazywają mnie Trąbal-Bombal. Wraz z kumplami, dla każdego znajdujemy jakieś śmieszne przezwisko. Ja jestem Trombal-Bombal, mój najlepszy kolega to niedźwiadek Rysio-Gumisio, a w naszej paczce są jeszcze królik Batek-Szczerbatek, oraz żyrafa Łatka-Kanciatka. No ale nie o swoich kumplach miałem wam dzisiaj opowiadać, tylko o sobie i swojej rodzince. Ja chodzę do szkoły. Jestem już w drugiej klasie i chyba niedługo będę dorosły. Już teraz wydaje mi się, że wiem więcej niż starszy ode mnie o pięć lat kuzyn Boton-Pięcioton. No ale wróćmy do opowieści o mojej rodzinie.
To jest moja mama. Moja mama nazywa się Kachana-Grubachna Baloniasta. Ale zazwyczaj ja mówię na nią po prostu Grubachna, albo jeszcze prościej – mamo. Moja mama jest bardzo ładna. Ma cztery zgrabniutkie nóżki, wielkie uszy, długie bialuteńkie kły i wspaniałą mięciutką, lekko owłosioną trąbę. Mogłaby startować w wyborach miss. Lubię swoją mamę, bo zawsze opowiada mi ciekawe historie ze swojej młodości. Kiedyś opowiedziała mi o tym jak kąpała się w stawie wraz ze swoją siostrą, ciocią Banią-Kochanią. W pewnym momencie ciocia wzięła w trąbę trochę błota i rzuciła nim w mamę. Mama zrobiła to samo: zagrzebała trąbą w błotnistym podłożu i chwyciła sporą porcję. Potem zrobiła trąbą solidny zamach i obrzuciła ciocię błotem od czubka głowy, po sam ogon. I tak zaczęła się wielka błotna wojna. Co chwila jedna z nich łapała w trąbę porcję błota lub kępę trawy wraz z korzeniami i ciskała w kierunku siostry. I tak się rzucały i rzucały, aż w końcu nawet przestały patrzeć czym rzucają. W pewnym momencie moja mama złapała coś w trąbę i nie zastanawiając się cóż to może być, zamachnęła się i z całej siły rzuciła w kierunku cioci. Jakież było ich zdziwienie gdy na grzbiecie cioci Bani wylądował wielki aligator. Obie wraz z mamą uciekały stamtąd tak szybko, że aż się za nimi kurzyło.
Taka właśnie jest moja mama.
A to jest mój tato. On ma na imię Stranisław-Słonisław Baloniasty. Mój tata jest chyba najgrubszym słoniem, a może i najgrubszym zwierzęciem w całej okolicy, albo nawet na całym świecie. Waży tyle co ja, mama, moja siostra i ciocia Bania razem wzięci. On jest naprawdę potężny. Od niedawna to nawet do kina go nie wpuszczają. A to dlatego, że ostatnim razem, nie dość, że zajął aż dziewięć miejsc, to na dodatek wszystkie połamały się pod jego ciężarem. Mimo, że film był dosyć smutny, wszyscy widzowie pękali ze śmiechu, gdy patrzyli jak mój tato próbuje się pozbierać z pokrytej szczątkami krzeseł podłogi. Jednak każde, krzesło którego próbował się podtrzymać, aby wstać łamało się i tata znów padał jak wielgachny placek na podłogę. To było dosyć zabawne. Wszyscy uśmiali się do łez, ale w końcu przyjechał dźwig, wyciągnęli tatę z kina i dali mu zakaz wstępu. Szkoda, bo w tym kinie leciały fajne filmy.
No i jest jeszcze moja młodsza siostra.
Tak to właśnie ona. Ma na imię Irmina-Słonina Baloniasta. Słonina nie chodzi jeszcze do szkoły. Ona jest jeszcze przedszkolakiem. Tak naprawdę to do tej pory dłubie sobie językiem w trąbie i wyjada baby, a na dodatek wciąż obgryza kopytka. Tak ona jest jeszcze dzidziusiem. Gdyby miała kciuki jak wy, to na pewno by je jeszcze ssała. Kiedyś to nawet chciała w pampersie iść do przedszkola. Na szczęście mama przekonała ją, że jest już za duża, aby chodzić po ulicach w pampersach. No, ale mimo wszystko, lubię ją trochę. Czasem fajnie się bawimy. Na przykład w chowanego. Ona prawie zawsze chowa się do szafy i łatwo ją znaleźć.
No to już znacie moją rodzinkę. Nie jest to może najwspanialsza rodzina pod słońcem, ale ja na pewno nie zamieniłbym jej na nic innego. Uważam, że taka rodzina to prawdziwy skarb.
No ale miałem opowiedzieć również o naszej wspólnej przygodzie. Otóż było to kilka tygodni temu. Tata wrócił do domu w niezwykle radosnym nastroju. Zamiast jak zwykle, od razu zajrzeć do garnków, w poszukiwaniu czegoś do jedzenia, rozsiadł się na kanapie i nic nie mówił. Wszystkich nas bardzo zdziwił, więc zaraz zebraliśmy się wokół niego i zaczęliśmy wypytywać „co też mu się stało?”, „czemu jest taki uradowany?” i „czy aby na pewno dobrze się czuje?”. To była tylko taka gra. Tata chciał, abyśmy go wypytywali jak najdłużej, ale nie wytrzymał długo. W końcu uśmiechnął się jeszcze bardziej, przez co wyglądał jak uzbrojony w uszy i sterczącą trąbę, gigantyczny, chodzący uśmiech, a potem powiedział nam co się stało: ”Od jutra mam urlop. Postanowiłem, że pojedziemy na wakacje”. Wszyscy zaczęliśmy się cieszyć. Mama ściskała tatę za szyję swoją trąbą i dawała mu buziaki – feeee! Ja podskakiwałem ze szczęścia, aż cały dom zaczął się trząść. Nawet Słonina podskakiwała i się cieszyła, choć tak naprawdę wcale nie wiedziała co to są wakacje.
– A gdzie pojedziemy kochanie? – zapytała po chwili mama.
– No jak to gdzie? Za granicę!
– Do ciepłych krajów? – zapytała Słonina.
– No coś ty, przecież my mieszkamy w ciepłych krajach! – pouczyłem siostrę.
– No to do zimnych? – nalegała moja niemądra siostra. Ale ku wielkiemu zdziwieniu, mama podłapała ten temat i ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu, wykrzyknęła:
– Tak jedźmy do zimnych krajów. Na przykład do Polski.
Dalszej dyskusji nie było. Wszyscy chcieliśmy zobaczyć ten daleki i egzotyczny kraj, w którym mieszka kuzyn taty, wujek Zenek-Bambaryła. Wujek zawsze przysyła nam pocztówki z życzeniami na święta i często opisuje jak ciekawe jest życie cyrkowca.
No więc postanowiliśmy pojechać do Polski. Jednak wkrótce okazało się, że kraj ten znajduje się znacznie dalej od Afryki, niż się nam wydawało. Zaraz też pojawiły się kolejne problemy:
Po pierwsze nie mogliśmy polecieć samolotem, bo żaden samolot nie oderwałby się od ziemi z tatą na pokładzie.
Po drugie nie mogliśmy pojechać pociągiem, bo tata w żadnym pociągu by się nie zmieścił.
Z tego samego powodu odpadały także autobus, oraz samochód.
W grę wchodził statek morski, ale ten płynąłby do Polski pięć tygodni, a tata miał tylko dwa tygodnie urlopu.
W końcu postanowiliśmy pójść na piechotę.
Pierwszego dnia spakowaliśmy prowiant, ubrania, namioty i wszystko to co mogło się przydać podczas wyprawy. Tata zakupił różne mapy, a nawet okrągły globus. Na globusie Polska wydawała mi się taka maleńka, że chyba mucha byłaby większa. No ale przynajmniej odległość od nas do Polski wydawała się bardzo mała.
No więc następnego dnia z wielkim zapałem ruszyliśmy w drogę. Szliśmy najszybciej jak się dało. Jednak palące bez przerwy słońce sprawiało, że bardzo się męczyliśmy. Pot ciekł mi po głowie i całymi strumieniami spływał za uszami. To samo działo się z mamą. Tylko Słonina biegała w kółko, podskakiwała i bez przerwy się cieszyła. Zachowywała się zupełnie tak, jakby czerpała energię z kosmosu, czy coś podobnego. Jednak najgorzej radził sobie tata. Człapał coraz wolniej i wolniej. Aż w końcu, pod wieczór, kiedy dotarliśmy nad brzeg jeziora, tata wszedł do wody i padł na dno jak nieżywy. Tej nocy tata nie czół się dobrze. Aby odzyskać siły potrzebował dużo zjeść. A kiedy rano się obudziliśmy, okazało się, że tata zjadł wszystkie zapasy przeznaczone na całą wyprawę. Nie mieliśmy żywności, a więc kontynuowanie wyprawy przestało mieć sens.
I tak zakończyła się nasza wycieczka do Polski. Może jeszcze kiedyś ją zobaczę. Ale tym razem nie było mi to dane.
Chociaż nie dotarliśmy do celu, a nawet nie uszliśmy dalej niż dziesięć kilometrów od domu, to i tak była to najwspanialsza rodzinna wyprawa. Byliśmy razem i świetnie się bawiliśmy. Tata też miło wspomina tę wyprawę. Powiedział ostatnio, że „jeśli kiedykolwiek wpadnie mu do głowy kolejny wyjazd to mamy go utopić w kałuży”.
Już sobie to wyobrażam, a wy :-)?