Cześć dzieci. Z tej strony, wasz ulubieniec, słoń Trąbal-Bombal. Jeśli chcecie to opowiem wam o swojej przygodzie z dziwnym owocem. Siądźcie wygodnie, lub połóżcie się pod kołderką i posłuchajcie.
To było jakieś dwa tygodnie temu. Wybraliśmy się całą rodziną na wspólną przechadzkę. Przechadzka to taki trochę dłuższy spacer. Ja i moja rodzina bardzo często urządzamy sobie takie przechadzki bo one dobrze działają na poprawę zdrowia i kondycji. A poza tym, bardzo często, podczas tych wypraw przytrafia nam się coś zabawnego, o czym mogę później opowiadać.
A więc wybraliśmy się na przechadzkę po okolicy. Byłem tam ja, mój tata Stanisław-Słonisław, który jest największym słoniem jakiego znam. On jest tak wielki, że jak siada na trybunach podczas szkolnego meczu, to całe boisko znajduje się w jego cieniu. Była z nami również mama Kachna-Grubachna, najpiękniejsza ze wszystkich słonic w całej Afryce. Moja mama jest taka piękna, że kiedyś to nawet umieścili jej zdjęcie w gazecie. To był jakiś artykuł o potworach z Afryki, albo coś takiego. No i była z nami jeszcze Irmina-Słanina, moja młodsza siostrzyczka. Ona to jeszcze powinna chodzić w pampersach, bo czasami zdarza jej się zsikać w majtki. No ale i tak ją lubię, bo często mogę się w coś pobawić jak nie ma moich kumpli ze szkoły.
No ale miało być o dziwnym owocu. No to słuchajcie.
Szedłem sobie przez zarośla, zostawiając rodziców oraz Irminę jakieś sto metrów za sobą. I nagle natknąłem się na przedziwny owoc. Jeszcze nigdy takiego nie widziałem. Nie był to ani banan, ani ananas, nie była to pomarańcza ani cytryna, nie było to jabłko, ani gruszka, nie była to figa, ani mango. To był zupełnie nowy owoc. Zbliżyłem do niego trąbę. Pachniał wyśmienicie. Od samego początku byłem przekonany, że musi smakować wspaniale. Owoc ten był okrągły i dosyć duży. Wyglądał jak zielona piłka do koszykówki. Dotknąłem go trąbą i poczułem, że ma dosyć twardą skorupę, która pękła dopiero po silnym uderzeniu w nią. Ucieszyłem się na widok pęknięcia. Teraz mogłem wwiercić się trąbą do środka i dobrać do pachnącej i pysznej zawartości. Nacisnąłem trąbą z całej siły i po chwili udało mi się wepchnąć jej koniec do wewnątrz. Poczułem słodki soczysty miąższ wpływający wprost do mojej trąby. Stałem tak nad przedziwnym owocem i wciągałem jego soczystą zawartość przez trąbę. Była przepyszna. Kiedy wyciągnąłem trąbę z dziurki w owocu, jej koniec był cały pobrudzony czerwonymi resztkami owocu. Zajrzałem do środka dziurki i zobaczyłem, że owoc ten ma intensywną czerwoną barwę. Dostrzegłem tam jednak coś czarnego.
Teraz właśnie uświadomiłem sobie, co znajdowało się w moim prawym policzku. Przez cały czas gdy wysysałem miąższ, do mojej buzi trafiały również pestki owocu. Bezwiednie oddzielałem je od smakowitej reszty i upychałem językiem w policzku. Zastanawiałem się co zrobić z tymi pestkami i jedyny pomysł był taki, aby je wypluć.
Wziąłem jedną z pestek i językiem wepchnąłem ją do trąby. Wyciągnąłem trąbę i dmuchnąłem z całej siły. Pestka wyleciała z wielką szybkością, przeleciała ze sto pięćdziesiąt metrów i trafiła prosto w głowę Irminy, która zaczęła wachlować uszami oraz trąbą, jakby oganiała się od komarów lub bąków.
Zaraz też przyszedł mi do głowy podstępny plan. Załadowałem trąbę kolejną pestką. Wycelowałem i dmuchnąłem. Tym razem trafiłem mamę prosto w ucho. Ale miałem ubaw. Ona również pomyślała, że to bąk, bo zaczęła się wachlować uszami i nasłuchiwała czy nie dochodzi do niej jakieś dziwne brzęczenie.
Naszykowałem kolejny pocisk. Załadowałem. „Cel! Pal!” – pocisk pognał w kierunku taty trafiając go prosto w pupę. Myślałem, że umrę ze śmiechu, gdy zaczął majtać swoim króciutkim ogonkiem.
Teraz postanowiłem przejść na ogień ciągły. Wszystkie pestki jakie zmagazynowałem w policzku przepchnąłem do trąby. Wyprostowałem ją, wycelowałem i dmuchnąłem. Cała seria czarnych pocisków wyleciała z mojej trąby niczym z karabinu maszynowego. Kilka z nich nie trafiło do żadnego z celów. Jednak większość uderzyła w Irminę, mamę lub tatę. Zaskoczenie na ich twarzach było tak zabawne, ze zacząłem się tarzać ze śmiechu. Nie mogłem się powstrzymać. Aż się popłakałem. A najgorsze, że nie zauważyłem jak pozostali członkowie mojej rodziny ruszyli w moim kierunku, aby odpłacić mi pięknym za nadobne. Nim się obejrzałem znalazłem się w pułapce. Tata chwycił mnie swoją wielką trąbą, a mama złapała moją trąbę, abym nie mógł się wyswobodzić z jego uścisku.
Przez chwilę zastanawiałem się co zamierzają mi zrobić. Szybko się jednak domyśliłem. Byłem ciągnięty, a raczej niesiony wprost do błotnistej sadzawki. Kilka minut później pływałem w niej taplając się niemal po szyję w brązowym błocie. Kiedy w końcu udało mi się wydostać na brzeg, byłem cały brudny i musiałem wrócić do domu aby się wykąpać.
To była bardzo udana przechadzka. Wszyscy świetnie się bawiliśmy, a w dodatku poznaliśmy nowy owoc, który wszystkim posmakował. Od tamtej pory, niemal codziennie urządzamy wojnę na arbuzowe pestki.