Kolorowe kurczaczki

Witajcie. Jak co roku na wiosnę, zbliżają się Święta Wielkanocne. Naszą rodzinną tradycją jest w tym okresie wspólne malowanie pisanek. W tym roku mieliśmy zamiar podtrzymać tę tradycję. Jednak o mały włos wszystko skończyłoby się jedną wielką katastrofą. Pewnie zastanawiacie się dlaczego.

Otóż w tym roku do malowania pisanek dołączyła Marysia-Pięknisia…

Pamiętacie moją młodszą siostrzyczkę? Marysia ma już ponad roczek i… co tu dużo ukrywać jest ślicznym słoniątkiem. Wszyscy są zachwyceni jej urodą, a ja jako jej starszy brat po prostu pękam z dumy i zachwytu. To właśnie dlatego zyskało miano Pięknisi.

Ale wróćmy raczej do naszej rodzinnej tradycji. W tym roku zabraliśmy się za kolorowanie pisanek w ten sam sposób co w ubiegłych latach. Przygotowaliśmy wydmuszki, a następnie usiedliśmy wspólnie przy stole i zaczęliśmy malowanie. Jak co roku, każde z nas stosowało swoje ulubione wzory, techniki i kolory. Ja na przykład lubię pisanki z wyrysowanymi kosmicznymi symbolami, takimi jak statki kosmiczne, rakiety, spodki, kosmici, planety czy galaktyki. Irmina-Słonina lubi natomiast, aby jej pisanki były jak najbardziej kolorowe. Najchętniej pokolorowałaby wszystkie w kolorowe tęcze.

– Ciekawe jakie kolory wybierze Marysia! – Zastanawiała się głośno Irmina-Słonina, kiedy rozpoczynaliśmy pracę. – Może i ona polubi kolory tęczy. Przecież jest dziewczyną jak ja.

– To, że jest dziewczyną, wcale nie oznacza, że nie może lubić kosmosu! – oburzyłem się kiwając z dezaprobatą głową. – Myślę, że Marysia-Pieknisia, weźmie przykład z ukochanego braciszka i namaluje rozgwieżdżoną przestrzeń kosmiczną.

– Ta! Na pewno! – zaśmiała się Irmina. – Przecież ona jest za malutka. Ona nawet nie wie co to jest przestrzeń kosmiczna.

– Malysia wie! – zakrzyknęła Marysia-Pięknisia i zaczęła stukać swoimi przednimi kopytkami w blat stołu. Przy okazji zgnieceniu uległo pięć wydmuszek i moje niedokończone dzieło.

Zajęło nam dłuższą chwilkę, aby wytłumaczyć naszej siostrzyczce jak delikatne są wydmuszki i z jakim wyczuciem należy się do nich zabierać. Podczas tłumaczenia potłukły się kolejne trzy wydmuszki. Potem z każdą chwilą było coraz gorzej. Marysia najwyraźniej nie potrafiła zapanować nad swymi słoniowymi odruchami.

– Jak tak dalej pójdzie, to niedługo zabraknie nam jajek na wydmuszki! – powiedziała rzeczowo Irmina-Słonina. – Musimy coś z tym fantem zrobić!

– Masz rację. – O dziwo, ostatnimi czasy coraz częściej zgadzałem się z Irminą. Czyżbyśmy zaczynali nadawać na tych samych falach?

 – Mam pomysł! – stwierdziłem w końcu. – Pozostałe jajka ugotujemy na twardo. Wtedy nie będą takie kruche jak wydmuszki.

Irmina-Słonina zgodziła się ze mną i pięć minut później wyciągaliśmy z garnka jeszcze ciepłe, gotowane jajka. Zabieg ten okazał się całkiem skuteczny. Owszem wciąż zdarzały się wypadki przy pracy, w wyniku których, jajka stawały się biało-pomarańczową miazgą. Jednakże były to sytuacje przypadkowe. Tak jak mogliśmy się spodziewać, Marysia-Pięknisia, zamiast kosmicznych wzorów, czy wspaniałej tęczy, pomazała jajka zamieniając je w kolorowe mazgamaje i plamy.

„Za nic nie włożyłbym takiego jajka do wielkanocnego koszyka!” – Pomyślałem przyglądając się pracom Marysi. – „Ale ona jest jeszcze bardzo malutka!” – Poprawiłem się szybko, wiedząc, że oceniłem ją zbyt surowo jak na jej wiek.

Marysia-Pięknisia wyglądała na bardzo przejętą i zadowoloną ze swoich prac, a to liczy się najbardziej. W stworzenie tych dzieł, włożyła sporo wysiłku i z całą pewnością miała powód do dumy. Ja także byłem zadowolony widząc radość na jej twarzy. Świetnie wyglądała z rozpromienionymi oczyma, i charakterystycznymi zmarszczkami na trąbie.

Po zakończeniu prac, ja i Irmina-Słonina byliśmy niemal padnięci ze zmęczenia. Jedynie Marysia wyglądała jak nowo narodzona. W ogóle nie traciła zapału i energii. Poukładała na blacie stołu wszystkie pokolorowane jajeczka, przekładała je, mieszała i szachrowała nimi. Na koniec zaś wybrała sobie kilka, które uznała za najpiękniejsze i… No właśnie… Marysia za nic nie chciała oddać nam pisanek. Stwierdziła, że teraz włoży je pod poduszkę, aby za kilka tygodni wykluły się z nich kolorowe kurczaczki.

Ani mnie, ani Irminie-Słoninie nie udało się jej od tej myśli odwieść. Uparła się i już. A w przeciwieństwie do mnie i Irminy, Marysia była okazem uparciucha nad uparciuchy. Cóż było robić? Musieliśmy się zgodzić. W efekcie do koszyka wielkanocnego trafiły tylko nieliczne prace Marysi. Te najważniejsze znalazły się w jej „podpoduszkowym” inkubatorze.

Zarówno ja jak i Irmina-Słonina tłumaczyliśmy jej, że z ugotowanych jajek nic się nie wykluje. Podobnie tłumaczyli tata i mama. Jednak Marysia-Pięknisia, jak przystało na uparciucha, nikogo nie słuchała. Ba, mam wrażenie, że z jeszcze większym zaciekawieniem co dnia doglądała swoich kolorowych jajek z nadzieją, iż dostrzeże jakieś pęknięcia.

I wiecie, co się wydarzyło?

Pewnego dnia na jednym z jej pomalowanych jaj naprawdę pojawiło się pęknięcie. Marysia podniosła krzyk. Zaraz zleciała się cała rodzina myśląc, że stało się coś najgorszego. Tymczasem nasza siostrzyczka z coraz większą czułością ogrzewała jajko, tuląc je własna trąbą i chuchając na nie bez przerwy.

Wszyscy byliśmy zaskoczeni.

„Czy to jakiś przypadek, że to jajko naprawdę zawiera w sobie kurczaczka?” – zastanawiałem się, a w głowach Irminy i rodziców, kryło się dokładnie to samo pytanie.

Po południu, na skorupce pojawiło się drugie pęknięcie, tym razem znacznie szersze. Można było poczuć panujący w środku ruch. Wszyscy czekaliśmy, nieustannie gapiąc się na jajko. Obserwowaliśmy każdy postęp kurczaczka, na jego drodze do wyklucia się. Jednakże i tym razem przeżyliśmy ogromne zaskoczenie.

Nie dość, że ugotowane jajko okazało się zawierać w sobie żywy zarodek… Nie dość, że Marysi udało się go „wysiedzieć”, to na koniec sam „kurczak” przeszedł samego siebie. Okazało się, że zamiast żółciutkiego odcienia charakterystycznego dla kurczaczków, przybrał on barwę ciemno-zieloną, niemal identyczną do tej, która dominowała na skorupkach pisanki. Wszyscy staliśmy z rozdziawionymi buziami i trąbami szargającymi się po podłodze. Nasze zdziwienie szybko jednak przerodziło się w strach, a nawet przerażenie. Ze skorupek, na świat wpełzł bowiem, zamiast kurczaczka, młody aligator, który natychmiast zaczął kłapać swoimi ostrymi zębiskami krzycząc w kierunku Marysi: mama!, mama!, mama….

***

To naprawdę było coś niesłychanego. Nasza rodzinna tradycja, w tym roku, zmieniła się, a raczej dostosowała do wymogów związanych z pojawieniem się Marysi-Pięknisi. Od tej pory będziemy malowali pisanki przygotowane z ugotowanych jajek, a nie z wydmuszek jak dotychczas. Będziemy także przygotowali odpowiedni nadmiar jajek, gdyż duża część musi zostać spisana na straty. Postanowiliśmy również, że dołożymy większych starań, aby w przyszłości uniknąć bliskich kontaktów z zębami wykluwających się z jajek stworzeń. Nasz nowy lokator, okazał się bowiem bardzo nieżyczliwy. Mimo, iż krzyczał: mama! mama!, nie omieszkał chwycić Marysi za trąbę. Nie obyło się bez płaczu, a nawet kilku kropel krwi.

Tak moi drodzy wy także uważajcie na wasze pisanki. Prawdopodobnie nigdy nie przydarzy się wam podobny przypadek jak Marysi. Jednak mimo wszystko obserwujcie je bacznie i wypatrujcie… aligatorów.

Pozdrawiam,

Wasz zawsze oddany, Trąbal-Bombal

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *