Dawno, dawno temu, za górą i lasem, w śnieżnej krainie mieszkała rodzina bałwanków. Tata bałwan całymi dniami pracował w kopalni śniegu. Jego praca była ciężka i niezwykle niebezpieczna. Lubił ją jednak, ponieważ wiedział, że to co robi, czyli wydobywanie śniegu, jest pracą dającą wiele satysfakcji. Zdawał sobie sprawę, że to dzięki niemu i innym bałwanim górnikom, ich kraina jest pokryta śniegiem, że panuje w niej odpowiednia do życia temperatura, a także, że cały bałwani lud może się rozwijać. Jego praca była ważna i czuł się dzięki niej szczęśliwy.
Bałwania mama również była szczęśliwa. Również lubiła swoją pracę i była dumna, ze może ją wykonywać. Była bowiem nauczycielką w szkole. Uczyła młode bałwaniątka i czuła, że robi to dobrze. Bardzo lubiła dzieci i każdemu swojemu uczniowi poświęcała bardzo dużo uwagi, zwłaszcza, gdy, któryś nie radził sobie z omawianym materiałem. W takich sytuacjach, często zostawała po lekcjach, aby coś wytłumaczyć, coś dopowiedzieć i pomóc swoim uczniom.
Obydwoje byli bardzo zadowoleni ze swoich zajęć. Wiedli spokojne, szczęśliwe życie. Nic więc dziwnego, że w pewnym momencie zaczęli się zastanawiać nad powiększeniem rodziny. Bałwania mama tęsknym wzrokiem przypatrywała się swoim uczennicom. Bałwanie dziewczynki ubierały się w kolorowe spódniczki wykonane z kawałków tęczy, a swoje kapelusze zdobiły złocistymi fragmentami słonecznych promieni. „Ależ byłoby cudownie mieć córeczkę i móc ją stroić w te kolorowe fatałaszki” – myślała wieczorami, czekając aż mąż wróci z kopalni.
Również bałwani tata, myślał o potomku – o chłopcu, który w przyszłości mógłby stać się podobny do niego, którego mógłby nauczyć jak używać kilofa i łopaty do śniegu. Myślał o chłopcu, który podobnie jak on pokochałby pracę w kopalni i stał się szanowanym członkiem bałwaniego ludu.
Pewnego wieczoru obydwoje małżonkowie usiedli wygodnie przed kominochłodziarką i chłodząc stopy rozmawiali o swoich marzeniach.
– Widzę, że bardzo ci zależy na tym, aby nasze dziecko było dziewczynką – powiedział bałwani tata, kiedy usłyszał wypowiedź żony. – Osobiście myślałem o chłopcu, który mógłby zostać górnikiem jak ja. Nasz lud potrzebuje śniegu. Bez niego nie możemy żyć. A nie każdy chłopiec nadaje się do pracy w kopalni. Dlatego wolałbym, aby nasze dziecko było chłopcem.
– Widzę jak bardzo ci na tym zależy i doskonale to rozumiem. Tak bardzo chcę być mamą, że jest mi obojętne, czy będzie to chłopiec czy dziewczynka. Ważne, aby miało śniegową podstawę, śniegowy tułów i śniegową główkę z węgielkowymi oczkami i marchewkowym nosem.
I tak małżonkowie ustalili, że obydwoje pragną dziecka i, że ich pierwszym potomkiem będzie chłopiec.
Następnego dnia Tata przywiózł z kopalni pełną taczkę śniegu najwyższej jakości. Mama wracając ze szkoły wstąpiła na targowisko aby kupić węgielki, kapelusz i marchewkę. Węgielków kupiła nawet za dużo. „To nic! Może przydadzą się przy drugim dziecku.” – uznała. Potem znalazła stoisko z czapkami. Długo nie mogła się zdecydować, czy lepszy będzie solidny żeliwny garnek, czy też spiczasty wiklinowy kapelusz – ostatni krzyk bałwaniej mody. W końcu zdecydowała się na garnek, gdyż wiedziała, że jej mąż był pod tym względem trochę staroświecki.
Na końcu udała się na stoisko z marchewkami.
– Straszny nieurodzaj marchewek ostatnio! – usłyszała głos sprzedawczyni. – Zostały ostatnie dwie. Jak tak dalej pójdzie, to wkrótce nasze dzieci zamiast marchewek będą musiały nosić nosy z sopli lodu.
Bałwania mama nawet nie chciała słyszeć o takiej możliwości. O nie, jej syn nigdy nie będzie miał lodowego sopla zamiast porządnej marchewki. Uważnie obejrzała obie dostępne marchewki i wybrała tę ładniejszą.
Kiedy wróciła do domu, mąż już turlał śnieżne kule.
– Widzę, że przyniosłeś śnieg najwyższej jakości. – powiedziała uśmiechając się do męża.
– Nasz syn zasługuje na najlepszy śnieg na świecie! – bałwani tata przytulił żonę i potarł swoim marchwiowym nosem jej marchwiowy nos.
Obydwoje zabrali się do lepienia najbardziej idealnych śnieżnych kul jakie ulepić potrafili. Starali się tak bardzo, że pracę zakończyli późno w nocy. Mogliby odłożyć gotowe elementy i dopiero rano, przy słonecznym świetle, połączyć je w całość. Jednak tak bardzo chcieli mieć już syna, że postanowili nie czekać. Bałwani tata umieścił największą kulę na środku salonu. Dookoła panował mrok, toteż wiele starań wymagało, aby kule połączyć idealnie prosto. Żadne z rodziców nie chciało, aby ich syn był koślawy lub krzywy. Starannie ustawili średnią kulkę, a potem ostatnią, która miała być główką. Teraz mama umieściła węgielkowe oczka i guziczki, potem zrobiła czarujący uśmiech z kartofla, a tata z dumą założył synkowi garnek na głowę.
Omal nie wyczerpali do cna baterii w ich jedynej latarce, jednak ich syn był niemal gotowy i wyglądał wspaniale.
– Czegoś chyba brakuje. – zauważył tata.
– Och! – wykrzyknęła mama. – Zapomnieliśmy o marchewce.
Schyliła się do wiaderka z zakupami, wygrzebała marchewkę i umieściła ją na środku najmniejszej ze śnieżnych kul, dokładnie pomiędzy węgielkowymi oczkami i ziemniaczanym uśmieszkiem.
Rodzice chcieli jeszcze raz zerknąć na swoje dzieło, jednak w tym właśnie momencie latarka odmówiła im posłuszeństwa.
– Kadźmy się spać. – powiedział bałwani tata do żony. – Wraz z pierwszym blaskiem nasz syn ożyje. Nie chciałbym przegapić tej chwili.
I świeżo upieczeni rodzice położyli się spać, a ich sen był mocny jak nigdy. Towarzyszyło im poczucie dobrze wykonanej pracy. Toteż, kiedy zbliżał się świt, obydwoje mieli problem obudzeniem się. W końcu na kilka chwil przed pojawieniem się pierwszych słonecznych promyków, obydwoje wstali z posłania. Początkowo nie zauważyli niczego niepokojącego. Jednak w pewnym momencie bałwani tata rzekł:
– Kochanie z jego nosem jest coś nie tak.
Bałwania mama spojrzała na marchewkę sterczącą z kuli, która za chwilę miała ożyć i stać się twarzą jej syna. Marchewka rzeczywiście wyglądała jakoś dziwnie. Zupełnie inaczej niż wtedy, gdy ją kupowała na targowisku. Podeszła bliżej i dostrzegła, że marchew jest nadgryziona przez mysz.
„Co robić?! Co robić?!” – Ta myśl krzyczała w jej głowie. – „Za późno aby kupić inną marchewkę! Za późno nawet, aby zamienić ją na sopel lodu!”
I właśnie w tym momencie przez okno wpadł do salonu pierwszy słoneczny promień. Padł na czoło młodego bałwanka, a ten jakby nigdy nic mrugnął nagle oczyma.
Rodzice długo nie mogli dojść do siebie. Bardzo przeżyli fakt, iż ich upragniony syn przez całe życie będzie skazany na to, aby żyć z nosem nadgryzionym przez mysz.
I rzeczywiście Bieluchowi, bo takie imię nadali mu rodzice, naprawdę nie było łatwo. Owszem jego śnieg był najbielszym śniegiem spotykanym w okolicy. Żaden inny bałwanek nie był zrobiony ze śniegu tej jakości co on. Mimo to inne bałwanki naśmiewały się z niego i przezywały go „Myszonosem”. Bałwankowi było bardzo przykro z tego powodu i zamiast bawić się z innymi bałwankami spędzał większość czasu ze swoim tatą w kopalni.
Bałwani tata był bardzo dumny i cieszył się, że syn uczy się używać kilofa i łopaty. Uczył syna wszystkiego co sam wiedział na temat pracy w kopalni. Opowiadał mu także o tym, jak bardzo praca ta jest potrzebna wszystkim innym bałwankom.
Jak się okazało, Bieluch był jednym z ostatnich bałwanków, które urodziły się z marchewkowymi nosami. Nastał bowiem wielki nieurodzaj na marchewki i kolejne bałwanie dzieci przychodziły na świat z soplami lodu zamiast marchewek. Te bałwanki były jeszcze bardziej smutne niż Bieluch. On przynajmniej miał prawdziwą marchewkę, chociaż lekko nadgryzioną przez mysz. Tamte bałwanki nie miały nawet tego. To było bardzo smutne. Dotychczas wesoły i pozytywnie nastawiony do życia lud bałwani, zaczął popadać w rozżalenie i smutek. Coraz mniej bałwanków się uśmiechało, a bez uśmiechów bałwanki z uroczych kochających się wzajemnie istot, przeistaczały się w zimne i posępne bałwany.
Pewnego dnia Bieluch wraz z tatą zjechał głęboko pod ziemię. Był już silnym i dużym chłopcem, który często dorównywał pracowitością ojcu. Idąc podziemnym korytarzem rozmawiali o mamie i jej zbliżających się urodzinach. Bieluch widział jak bardzo jego mama ostatnimi czasy posmutniała. Odkąd w jej klasie wszyscy uczniowie mieli lodowe nosy rzadko się uśmiechała. Było jej żal tych bałwanków. Wiedziała, że nigdy nie będą w stanie pocierać się swoimi nosami z innymi bałwankami. Lodowe nosy w przeciwieństwie do tych marchewkowych od razu przymarzały jeden do drugiego, a to sprawiało jedynie ból. Posmutniała więc nie potrafiąc im pomóc. Bieluch marzył o tym, aby w jakiś sposób rozweselić mamę. Chciał, aby była znów tak pogodna jak dawniej. Nie miał jednak pomysłu w jaki sposób to marzenie zrealizować.
Idąc korytarzem, Bieluch i jego tata rozdzielili się i każdy skierował się do swojego własnego tunelu. Bałwani tata poszedł w lewo, a Bieluch skręcił w prawo. Tego dnia planował pobić rekord w ilości wydobywanego śniegu. Od dawna przygotowywał się na to i teraz, gdy tylko usłyszał sygnał oznaczający rozpoczęcie pracy, zapalił latarkę na swym garnku, wziął kilof w dłonie i zabrał się do pracy. Pracował bez wytchnienia i zapewne pobiłby ów rekord, gdyby nie przytrafiło mu się dziwne zdarzenie.
Na godzinę przed końcem zmiany, zauważył, że śnieg na końcu jego tunelu dziwnie opalizuje. Trochę go to zaciekawiło, jednak nie przerywała pracy. „Mam nadzieję, że pokład śniegu jeszcze się nie kończy” – pomyślał, gdyż oznaczałoby to, że musi się przenieść w inne miejsce, a to może zająć trochę czasu i nie uda się pobić rekordu.
Jeszcze bardziej zdziwił się, kiedy zamachnąwszy się kilofem i uderzywszy w ścianę przed nim, przebił się na wylot do jarzącej się jasnym blaskiem podziemnej komnaty. Początkowo miał zamiar czym prędzej się wycofać i szukać kolejnego pokładu śniegu. Jednak blask dochodzący z jaskini był tak niezwykły, że zapomniał nagle o próbie pobicia rekordu i postanowił wejść do środka.
Grota nie była duża. Ot dziura w śniegu. „Tylko dlaczego się tak świeciła?” – zastanawiał się przez chwilę, gdy nagle dostrzegł źródło tej niesamowitej jasności. Na samym środku groty znajdował się ogromny głaz, a na nim spoczywała, rozjaśniająca ciemności i oślepiająca swym blaskiem… MARCHEWKA.
Bieluch podszedł bliżej, wyciągnął dłoń, aby jej dotknąć i zamarł ze zdziwienia. Marchewka przemówiła do niego i to w bałwanim języku:
– Witaj młodzieńcze. Jestem królową wszystkich marchewek. Jeśli uwolnisz mnie z tych ciemności, zabierzesz w słoneczne miejsce i wsadzisz do ziemi to wkrótce będziecie mieli dostatek marchewek. Kiedy Bieluch to usłyszał ucieszył się niebywale. Najdelikatniej jak potrafił, wziął królową marchewek w ręce i udał się do wyjścia z kopalni.
Wkrótce wraz z nią znaleźli się na powierzchni. Królowa ucieszyła się widząc słońce.
– Tak wiele lat spędziłam w tych ciemnościach. Dziękuję ci mój drogi, że mnie uratowałeś.
Kiedy tak rozmawiali, zauważył ich jakiś starszy bałwan. Podszedł do Bielucha i nieoczekiwanie rzekł:
– Oddaj mi tę marchewkę młody!
– Dlaczego miałbym to zrobić? – Bieluch był bardzo zdziwiony.
– Dlatego, że to ostatnia marchewka w naszym świecie. – odpowiedział tamten. – Muszę ją mieć, aby mój syn miał marchewkowy nos, zamiast lodowego sopla. – to mówiąc rzucił się na Bielucha chcąc mu wyrwać królową marchewek.
Bieluch odskoczył w ostatniej chwili. Nie czekając na dalszy rozwój wypadków, biegiem ruszył do domu. Biegnąc starał się ukryć królową pod ubraniem, aby nikt jej nie dostrzegł. Ostatecznie nie udał się jednak do domu, zamiast tego skierował się do lasu. Przebiegł cały las i dotarł na jego skraj, gdzie do niedawna uprawiano marchewki. Teraz zamiast zielonych naci jak okiem sięgnąć czerniła się goła ziemia.
Bieluch wykopał niewielki dołek dla królowej marchewek.
– A teraz wskakuj. – powiedział do niej łagodnym głosem.
– Dziękuję, że mnie obroniłeś, przyjacielu. Jestem ci podwójnie wdzięczna. – królowa wskoczyła do dołka, a Bieluch zaraz okrył ją grubą warstwą ziemi.
Nagle za plecami usłyszał hałas. Obejrzał się i zobaczył cały tłum bałwanów. Wszyscy z ponurymi minami patrzyli na niego i na sterczącą z ziemi nać królowej marchewek. Widać było, że każdy z nich pragnie tej marchewki i najprawdopodobniej zaraz dojdzie do niebywałej bitwy. Wiadomo było bowiem, że tylko jeden z nich może dostać tę marchewkę.
Bałwanów przybywało, gdyż każdy rzucał wszystko czym się właśnie zajmował, aby zdobyć ostatnią marchewkę i czym prędzej ruszał za powiększającym się tłumem.
– Odsuń się chłopcze. Wiemy, że masz tam marchewkę. Nie ukryjesz jej przed nami. Natychmiast nam ją oddaj.
– Wy nic nie rozumiecie! – zaczął Bieluch. – To nie jest zwykła marchewka. To jest królowa Marchewek.
Jednak tłum wcale go nie słuchał. Zapewne stratowaliby biednego Bielucha lub nawet pobili, gdyby nie to co ujrzeli chwilę potem. Natka marchewki rozjaśniła się, jaśniała coraz bardziej, aż zaczęła świecić oślepiającym blaskiem. Wkrótce blask ten rozlał się na całe pole. Bałwany zakryły twarze, chroniąc się przed jasnością. Kiedy je ponownie odsłonili, ich węgielkowym oczom ukazało się ogromne pole mieniące się zielenią. To tysiące marchewek, które w ułamku sekundy wyrosły z ziemi.
Bałwany stały oniemiałe zupełnie jakby przymarzły do podłoża. Nie wierzyły w to co widzą i nie potrafiły znaleźć logicznego wyjaśnienia tego co się wydarzyło. W końcu jeden z rozsądniejszych bałwanów wyrwał się z tego stanu osłupienia i zaczął krzyczeć z radości. Zaraz przyłączyły się do niego inne bałwany. Wiwatowali najpierw na cześć Bielucha, potem na cześć marchewek, a w końcu, kiedy Bieluch opowiedział im całą historię, zaczęli wiwatować także na cześć królowej.
Okrzyki radości ściągały na pole kolejne bałwany. W końcu zjawili się tam wszyscy mieszkańcy krainy bałwanków, włącznie z dziećmi, które także chciały zobaczyć, co ciekawego się tam wydarzyło. Pojawiła się również bałwania mama, która przyprowadziła z sobą całą klasę bałwanków z lodowymi nosami. Widząc, że jej syn jest w samym centrum wydarzeń, bałwania mama zaniepokoiła się i wraz z bałwankami ze swojej klasy podeszła najbliżej jak tylko mogła. I wtedy wydarzyła się kolejna niesamowita rzecz. Im bliżej królowej marchewek podchodziły bałwanki z klasy bałwaniej mamy, tym bardziej świeciły ich lodowe nosy. Wszyscy z niepokojem przyglądali się temu zjawisku. Niektórzy bardzo się wystraszyli i kazali zabrać dzieci jak najdalej od tego miejsca. Jednak Bieluch zrozumiał co chciała zrobić królowa marchewek. Wstał i najgłośniej jak potrafił, zwrócił się do swoich młodszych kolegów:
– Nie bójcie się! Królowa marchewek nie chce was skrzywdzić. Ona jest dobra i nikomu nie wyrządzi krzywdy. Podejdźcie bliżej. Nie musicie się bać.
Bałwanki zatrzymały się niepewnie. Nie miały pojęcia co mają zrobić: uciekać czy podejść bliżej. Jednak tylko jeden był tak odważny, aby podejść do królowej marchewek. Pochylił się nad nią, a kiedy to robił jego nos jarzył się niesamowitym blaskiem. I kiedy w końcu dotknął dłonią zieloną nać królowej marchewek, stał się kolejny tego dnia cud. Jego lodowy nos zamienił się w najpiękniejszą i najdorodniejszą marchewkę.
Ponownie rozległy się wiwaty i okrzyki radości. Zaraz do królowej podeszły pozostałe bałwanki, aby ich nosy również zamieniła w marchewki.
W ten sposób, do krainy bałwanków powróciła wielka radość. Wszyscy się cieszyli, a na ich buziach znów zagościły uśmiechy. A najpiękniejszy uśmiech zagościł na twarzy bałwaniej mamy. Była szczęśliwa podwójnie. Z jednej strony rozpierała ją duma, że to właśnie jej synek odnalazł królową marchewek, a z drugiej cieszyła się, że jej uczniowie znów byli pogodni i mogli pocierać się swoimi nosami.
Kiedy nastał wieczór i wszystkie bałwanki zaczęły rozchodzić się do swoich igloo, na marchewkowym polu pozostała jedynie królowa marchewek i Bieluch.
– Jeśli chcesz, to mogę go naprawić. – powiedziała.
– Możesz naprawić co? – zapytał zaskoczony Bieluch.
– Twój nos oczywiście. Jeśli chcesz, to mogę go naprawić.
– To bardzo kusząca propozycja – odparł po chwili namysłu. – Zdążyłem się jednak do niego przyzwyczaić. Myślę, że powinien zostać taki jaki jest. To dla mnie pamiątka tego, jak bardzo moi rodzice chcieli abym przyszedł na świat. Ten nos przypomina mi o tym, jak bardzo nie mogli się doczekać, aż będą mieli swoje upragnione dziecko.
– Rozumiem – odpowiedziała królowa. – Może to ci się przyda.
W jego dłoni pojawiła się najpiękniejsza marchewka jaką widział w życiu.
– Dzięki. Też o tym pomyślałem – odpowiedział Bieluch. Chwilę potem pożegnał się z królową marchewek i pobiegł do domu.
– Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin! – wykrzyknął w stronę mamy. – Chyba najwyższa pora abym miał siostrzyczkę! – i wręczył mamie marchewkę.
Mama tak bardzo wzruszyła się tym prezentem, że złapała syna w ramiona i kilkakrotnie potarła nosem o jego nos.
❤️