Cześć dzieciaki. To ja wasz ulubiony słoń Trąbal-Bombal. Dzisiaj opowiem wam o swoim śnie. To był niezwykły sen. Ale za nim zacznę go opowiadać, chcę wam zadać kilka pytań. Czy widzieliście kiedyś słonia? No jasne. Tak, wiem, to nie było zbyt mądre pytanie. Każde dziecko wie jak wygląda słoń. A więc powiedzcie mi jakie są najważniejsze cechy słonia.
- Słoń ma trąbę – tak zgadzam się z tym, bez dwóch zdań.
- Słoń ma kły – zgadzam się. Ja jestem słoniem afrykańskim i w mojej rodzinie zarówno mama jak i tata mają kły, ale u naszych azjatyckich krewnych kły mają tylko panowie. No ale macie rację, że kły są bardzo charakterystyczne dla słoni.
- Słoń ma duże uszy – zgadza się. Zwłaszcza jak porównamy je z waszymi uszami.
- Słonie są bardzo duże – no właśnie są bardzo duże. A jak są takie duże to także dużo ważą. Niektóre dorosłe samce mogą ważyć nawet siedem ton, czyli siedem tysięcy kilogramów. To naprawdę dużo.
Wiecie już co charakteryzuje słonie. A ponieważ ja jestem słoniem, więc wszystko to co sobie tu powiedzieliśmy o słoniach, dotyczy również mnie. I tak proszę, mam długą trąbę, którą mogę wymachiwać na wszystkie strony, którą mogę dosięgać do przedmiotów znajdujących się bardzo wysoko. Mam też kły z prawdziwej kości słoniowej. Może nie są jeszcze tak wspaniale jak kły mojego taty Stanisława-Słonisława, ani nawet jak te należące do mojej mamy Kachny-Grubachny, ale są i jestem z nich dumny. Jeśli chodzi o uszy, to naprawdę są duże, świetnie nadają się do wachlowania nimi, zwłaszcza w upalne dni. No i dochodzimy do wielkości. Ja jestem jeszcze małym słoniem, przecież chodzę dopiero do drugiej klasy. Mimo to już ważę prawie dwie tony. Jak na słonia to może nie dużo, ale w porównaniu z innymi zwierzętami, to całkiem sporo.
Pewnie zastanawiacie, się poco tak dużo gadam o tych słoniach, zamiast od razu przejść do opowiadania snu. No dobra już, dobra. Opowiadam swój sen.
Wczoraj wieczorem jak zwykle wykąpałem się w sadzawce. Umyłem trąbę, wyszorowałem kły i przebrawszy się w pidżamę położyłem się do łóżka. Potem mama przeczytała mi bajkę o ludziach (właśnie – wy macie bajki o słoniach, a my mamy bajki o was). Potem mama pocałowała mnie na dobranoc w główkę, trąbą naciągnęła kocyk aż pod samą szyję, a następnie zgasiwszy światło wyszła do swojego pokoju. Byłem zmęczony i szybko zasnąłem. Zaraz też pojawił się sen. Jak już wspominałem sen ten był bardzo niezwykły. Dookoła mnie znajdowały się wspaniałe mięciutkie, bielutkie obłoczki. Gdzie niegdzie pojawiały się błękitne plamy nieba. Na swojej twarzy czułem delikatne smaganie wiatru. Cały grzbiet ogrzewały intensywne promienie słońca. Czułem się tak jakbym był wolny od wszelkich zmartwień. Czułem się tak jakbym był lekki jak piórko. Czułem się tak jakbym unosił się w powietrzu… Ale co to? Zerknąłem w dół i daleko, daleko w dole ujrzałem zielone plamy łąk i lasów, żółte plamy pustyń, kolorowe plamki miast i… „O rany ja naprawdę unoszę się w powietrzu!” – niemal wykrzyknąłem na głos. Nagle naszła mnie okropna fala strachu. „Przecież słonie są zbyt ciężkie, aby mogły latać!” – pomyślałem i w tym właśnie momencie zacząłem spadać. Czułem jak żołądek podchodzi mi do gardła. Widziałem jak ziemia zbliża się do mnie z ogromną prędkością. Byłem pewien, że zaraz się z nią zderzę i wiedziałem, że nie będzie to przyjemne uczucie. Odwróciłem głowę do tyłu, aby nie widzieć jak spadam. Nagle zobaczyłem coś bardzo dziwnego. Za moimi plecami dostrzegłem dwa dziwne elementy. Były dosyć duże, przezroczyste, lekko zaokrąglone na brzegach. Wyglądały jak… jak skrzydła muchy. Były jednak znacznie większe. Przyjrzałem się bardzo uważnie i dostrzegłem, że obydwa elementy są przytwierdzone do mojego grzbietu. „Przecież słonie nie mają skrzydeł!” – pomyślałem, zastanawiając się czy aby nie znikną na skutek pojawienia się tej myśli. One jednak nadal tam były. Wytężyłem swój mózg, próbując zmusić go do tego, aby zaczął nimi poruszać. Sam nie wiem jak tego dokonałem, ale najpierw jedno, a potem drugie, a potem obydwa skrzydła zaczęły się poruszać. Ich ruchy stawały się coraz szybsze i szybsze. Odwróciłem głowę aby zerknąć jak daleko jestem od upadku i ku mojemu wielkiemu zdziwieniu, dostrzegłem, że wcale już nie spadam. Wprost przeciwnie. Ponownie zacząłem wzbijać się do góry. Leciałem coraz wyżej i wyżej.
Chwilę zajęło mi nauczenie się w jaki sposób sterować lotem. Poruszając skrzydełkami jednym szybciej, a drugim wolniej mogłem sprawiać, że całe ciało wychylało się albo w lewo, albo w prawo, w wyniku czego udawało mi się skręcać. Dodatkowo, mogłem używać swojej trąby jako naturalnego steru. Natomiast zmieniając kąt nachylenia skrzydeł w stosunku do ciała mogłem lecieć w górę lub pikować w dół. Okazało się, że sterowanie lotem wcale nie jest skomplikowane. To było wprost cudowne uczucie. Mogłem latać, mogłem fruwać jak ptak, szybować jak latawiec, zawisać w powietrzu jak helikopter. Byłem wolny i mogłem wszystko.
Zaraz też postanowiłem wykorzystać tę nowo nabytą umiejętność. Zniżyłem swój lot. Teraz frunąłem niemal tuż nad ziemią. To było wspaniałe uczucie, gdy latałem pomiędzy pniami wielkich baobabów. To było fruwanie slalomem. Czasem robiłem ósemki wokół dwóch sąsiadujących ze sobą drzew. W końcu zakręciło mi się w głowie i pomyślałem, że najwyższa pora na inną zabawę.
Wypatrzyłem z daleka niewielkiego żółtego motyla. Najciszej jak potrafiłem podfrunąłem do niego od tyłu. Dogoniłem go, a potem lecąc za nim robiłem wszystko to co robił on. To było bardzo zabawne. Jak motyl, podlatywał w górę, ja również leciałem w górę. Kiedy motyl opadał w dół, ja robiłem to samo. Jak motyl robił w powietrzu skomplikowaną pętlę, ja robiłem podobną. Świetnie się bawiłem. Jednak w końcu okazało się, że motyle mają pewną przewagę nad latającymi słoniami. W pewnym momencie motyl, usiadł na czerwonym kwiatku. Spróbowałem zrobić to samo. Podleciałem do innego kwiatka, żółtego, złączyłem swoje nogi, aby zajmowały jak najmniej miejsca. Spowolniłem ruchy skrzydełek i szykowałem się do wylądowania. Wszystko szło jak należy. Kwiatek okazał się jednak zbyt mały bym mógł się na nim zmieścić, a w dodatku jego łodyżka była zbyt słaba aby udźwignąć mój ciężar. Zamiast więc, jak motylek zawisnąć w powietrzu, na swoim kwiatuszku, zachwiałem się, wywróciłem, a w dodatku zmiażdżyłem cały kwiatek i kilka z nim sąsiadujących. Narobiłem przy tym sporego zamieszania, tak iż wystraszony motyl poderwał się do lotu i zaczął uciekać. Szybko poderwałem się na nogi, zacząłem machać skrzydełkami i biec, aby jak najszybciej wzbić się w powietrze. Jednak, kiedy tak biegłem obserwując motylka, nadepnąłem sobie na trąbę, a w efekcie zrobiłem w powietrzu potężnego fikołka i z wielkim grzmotem walnąłem w ziemię. Upadek był tak nieprzyjemny, że aż się… obudziłem.
Był słoneczny ranek. Blask wpadał do mojej sypialni przez otwarte okno. Dookoła słychać było śpiew ptaków, a na czubku mojej trąby siedział mały żółciutki motylek. Wstrzymałem oddech, aby go nie spłoszyć, ale on wkrótce poderwał się do lotu i wyfrunął na świeże powietrze, zapewne w poszukiwaniu jakiegoś kwiatka.
Odwróciłem głowę i spojrzałem na swój słoniowy grzbiet. Skrzydeł nie było. „Szkoda” – pomyślałem. „Jaka szkoda, że słonie ważą tak dużo i nie mogą fruwać w przestworzach jak ptaki lub motyle”.