Był zimny, późnojesienny dzień. Wiatr hulał w całym lesie szarpiąc gałęziami drzew. Konary trzeszczały, a wiatr wył i huczał. A na dodatek właśnie zaczął padać deszcz. Jednym słowem panowała pogoda, podczas której, każdy zwierz siedzi w norze, czy dziupli, lub w innym schronieniu, zamiast wyściubiać nos na dwór. No może nie każdy. Jedno zwierzątko właśnie przeciwstawiało się temu wiatrowi. Wróbelek Pióreczko, bo o nim właśnie mowa, frunął rzucany na wszystkie strony silnymi podmuchami wiatru. Kilkakrotnie, musiał przysiadać na moment to na drzewie to na jakimś krzaczku, aby odzyskać siły i ponownie ruszyć w drogę. Mimo przeciwności losu i niesprzyjającej pogodzie Pióreczko nie poddawał się łatwo.
Właśnie teraz siedzi sobie na konarze sporego dębu. Oddycha szybko, łapiąc dziobkiem zimne powietrze. Jeszcze chwilę odsapnął i ponownie wzbił się w powietrze. Wiatr szarpnął nim. Niewielkim ptaszkiem rzuciło w kierunku zupełnie przeciwnym do tego, w którym prowadziła jego droga. Machnął jednak mocno skrzydełkami i szybko wyrównał swój lot. Był już niedaleko. Już widział cel swojej podróży. Jeszcze kilka szybkich, męczących machnięć skrzydełkami i był na miejscu.
Ponownie opanował wzburzony oddech i zapukał w drzwi. Te szybko otworzyły się, a w nich pojawiła się postać właściciela niewielkiej leśnej chatki. Ubrany był na niebiesko. Miał na sobie niebieski kaftan ze srebrnymi guzikami, haftowany złotą nitką w przedziwne wzory i symbole, być może magiczne. Miał na sobie błękitne spodnie, opięte czarnym skórzanym pasem na wydatnym brzuchu. Na nogach niebieskie bambosze zastąpiły tradycyjne buty z wysoką cholewą. Wszystko to lekko przesłonięte długaśną siwą brodą zwisającą poniżej pasa.
Krasnal Barnaba uśmiechnął się na widok gościa i wpuścił go do środka zapraszając szerokim gestem i wskazując jadalnię. Wszyscy już byli i tylko czekali na pojawienie się wróbelka. Wszyscy to znaczy przyjaciele Barnaby, a także Pióreczka. W końcu stołu siedział króliczek Kicuś i właśnie zajadał wielgaśną marchewkę. Uśmiechną ł się na widok gościa i rzucił od niechcenia: „Już myśleliśmy, że nie przyjdziesz”. Naprzeciwko króliczka, po drugiej stronie stołu siedział jeżyk Szpileczka, jak zwykle lekko zawstydzony, lekko przestraszony, jednak uśmiechnięty. Najwyraźniej już nie może się doczekać. Tuż obok Kicusia miejsce zajęła wiewióreczka Puszysia. Nastawiła swoje sterczące uszka i uważnie przysłuchiwała się wszelkim dźwiękom i rozmową, a swoim puchatym ogonkiem lekko się wachlowała.
Barnaba wskazał wróbelkowi ostatnie wolne krzesło, postawił przed nim kubek gorącego kakao, aby mógł się rozgrzać, a sam rozsiadł się wygodnie w wielkim bujanym fotelu. Rozejrzał się po twarzach swoich gości i dostrzegł w nich zniecierpliwienie. Zrozumiał, że wszyscy czekają już tylko na niego.
– A więc o czym ma być dzisiejsza opowieść moi drodzy? – zapytał ciepłym głosem.
– O piratach – zakrzyknął Kicuś.
– O królewnie i dzielnym rycerzu- rzuciła Puszysia.
– O smoku – wtrącił nieśmiało Szpileczka
– I o dzielnym Robociku – dorzucił Pióreczko.
„Albo o koniku morskim”. „A może o robaczku”, „nie, o chmurkach”, „albo o małpce” i tak dalej. W końcu nie dało się rozróżnić, kto chciał o czym opowieść. Zrobił się zamęt i harmider, jeden krzyczał przez drugiego myśląc, że im głośniej wykrzyczy swoją myśl tym pewniej zostanie wysłuchany. W końcu Barnaba nie wytrzymał hałasu. Wstał i gestem ręki uciszył przyjaciół.
– Widzę, że w ten sposób nie dojdziemy do porozumienia. Mamy właśnie początek grudnia, więc proponuję, aby dzisiejsza opowieść związana była ze zbliżającymi się świętami Bożego Narodzenia. Co wy na to?
Wszystkim pomysł ten przypadł do gustu. Szybko się uciszyli i ponownie rozsiedli się wygodnie na swoich miejscach. Pióreczko wypił dużego łyka kakao i skierował całą swoją uwagę na gospodarza. Ten bujnął się w fotelu, odchrząknął, pogładził swoją długą brodę, przeczesał łysiejący czubek głowy i rozpoczął swoją opowieść:
„Dawno, dawno temu, mieszkałem na dalekiej północy nieopodal koła podbiegunowego. Cała okolica, w której przyszło mi mieszkać pozbawiona była drzew. Gdzieniegdzie trafiał się jakiś krzew, czy krzak i od czasu do czasu spotkać można było jakiś świerk, czy sosnę. Jednak okolicę tę można śmiało nazwać pustkowiem. Byłem wtedy młodym Krasnalem i nie lękałem się mrozów i zamieci śnieżnych. Moje mieszkanko nie wyglądało tak przytulnie jak to w którym znajdujemy się obecnie. Nie było w nim tak wygodnych mebli, nie było tak przestronnych pomieszczeni, nie było piwnicy, ani nawet spiżarni. Moim mieszkaniem był stary wydrążony przez korniki pień, w którym zamontowałem jakie takie drzwiczki, a w środku wybudowałem palenisko i komin. Mieszkanie było ciasne i przewiewne, jednak wtedy wystarczało mi w zupełności.
Największym problemem, było jednak to, że niewielu miałem wtedy sąsiadów z którymi mógłbym się zaprzyjaźnić. Moim najlepszym przyjacielem był wówczas pewien renifer o imieniu Franek. Był on przesympatycznym młodym zwierzakiem. Był bardzo uczynny, sprytny i rozmowny. Bardzo łatwo było się z nim zaprzyjaźnić. Mimo to nie był lubiany przez swoich rówieśników, krewnych i znajomych ze stada. Wszyscy wytykali go palcami, śmiali się z niego, a nawet dokuczali mu. Oprócz mnie Franek nie miał innych przyjaciół i często chodził bardzo smutny.”
Tu Barnaba przerwał na chwilę, bujnął się w fotelu, odchrząknął, pogładził swoją długą brodę, przeczesał łysiejący czubek głowy, a następnie przeszedł do dalszej części opowieści:
„Zastanawiacie się zapewne, co było przyczyną, że tak sympatyczny renifer jak Franek jest tak źle traktowany przez swoich bliskich, przez renifery z własnego stada? Otóż przyczyną było to, że Franek był inny. Był inny od pozostałych reniferów w stadzie. Franek, w przeciwieństwie do całej reszty miał czerwony nos, który w ciemnościach zaczynał świecić i świecił tak jasno, ze rozświetlał całą okolicę w promieniu kilku metrów wokół niego. Być może inne renifery zazdrościły mu takiego nosa, lub też bały się iż jest to jakaś magia i właśnie dlatego dokuczały biednemu Frankowi.
Franek, nie mając z kim pogadać zaczął włóczyć się po okolicy w samotności w poszukiwaniu przyjaciół do wspólnej zabawy. Podczas jednej z takich wypraw natknął się na mnie. Właśnie siedziałem nad brzegiem strumienia i w zimnej jak lód wodzie prałem swoje spodnie. Siedziałem w samych kalesonach nie spodziewając się niczyich odwiedzin, gdy nagle pojawił się on. Zrobiło mi się wstyd, ze klęczę tak nad brzegiem, w dziurawych portkach i jeszcze wypinam swój tyłek i zrobiłem się cały czerwony. Jednak na Franku nie zrobiło to żadnego wrażenia. Od razu przedstawił się i zaproponował mi swoją pomoc. Nie minęło pięć minut, a już byliśmy przyjaciółmi. Był najsympatyczniejszym reniferem, jakiego kiedykolwiek poznałem, a znałem ich wiele.
Od tej pory często się spotykaliśmy. Opowiadaliśmy sobie ciekawe historie, włóczyliśmy po okolicy, a czasem zdarzało się, ze przytrafiały nam się ciekawe przygody.
Początkowo Franek odchodził zanim zrobiło się ciemno, jednak pewnego razu kiedy wyruszyliśmy na wyprawę, zgubiliśmy się w pobliskich górach. Błądziliśmy i błądziliśmy i ciągle chodziliśmy w kółko nie mogąc znaleźć drogi powrotnej. Zaczęło robić się ciemno. Zauważyłem, że Franek zrobił się nerwowy, jakby się czegoś bał. Pomyślałem, ze chodzi o to, ze Franek boi się ciemności, wiec zacząłem go uspokajać i tłumaczyć, ze ciemności nie są takie straszne. Okazało się jednak, ze mój przyjaciel wcale ciemności się nie bał. On bał się, że kiedy zrobi się ciemno, jego nos zacznie świecić, a ja zacznę się z niego naśmiewać. Bał się, ze przestaniemy być przyjaciółmi.”
Barnaba ponownie przerwał, aby się nad czymś zastanowić, omiótł wzrokiem zebranych, bujnął się w fotelu, odchrząknął, pogładził swoją długą brodę, przeczesał łysiejący czubek głowy i począł mówić dalej:
„Początkowo zdziwiłem się czerwoną poświatą, jaka zaczęła bić wprost z nosa mojego przyjaciela. Widziałem, ze Franek robi się coraz bardziej niespokojny. W jego oczach ujrzałem przerażenie. Tak bardzo się bał, ze najchętniej zakopałby swój nos głęboko w śniegu. Na szczęście w porę zrozumiałem co się dzieję. Uspokoiłem go na tyle, aby upewnił się, że bez względu na okoliczności zawsze będziemy przyjaciółmi. Poprosiłem aby opowiedział mi swoją historię. Dowiedziałem się wtedy o jego problemie, o tym, ze został odepchnięty przez swoje stado, i że jest bardzo samotny. Jego opowieść bardzo mnie wzruszyła i jeszcze bardziej polubiłem tego poczciwego renifera.
Jeszcze chwilę porozmawialiśmy i Frankowi trochę poprawił się nastrój, jednak ja zaczynałem się martwić z zupełnie innego powodu. Nastała noc, robiło się strasznie zimno, a my nadal nie znaleźliśmy drogi powrotnej. Normalnie błądzilibyśmy przez calutką noc w ciemnościach i zapewne nic byśmy nie znaleźli. Jednak w tym konkretnym przypadku świecący nos Franka przydał się i to bardzo. Służył nam jako latarnia i właśnie dzięki niemu szczęśliwie dotarliśmy do mojego pniaka. Tam szybko napaliłem w kominku i przygotowałem rozgrzewające napoje. Tej nocy Franek po raz pierwszy przekonał się, że jego świecący nos może być przydatny.”
Barnabie zaschło w gardle. Łykną ciepłej herbatki, bujnął się w fotelu, odchrząknął, pogładził swoją długą brodę, przeczesał łysiejący czubek głowy i wrócił do opowieści:
„Franek z każdym dniem stawał się coraz weselszy i bardziej radosny. Nasze wyprawy były coraz dalsze i coraz ciekawsze. Franek chciał wszystko zobaczyć, wszystkiego dotknąć, wszystkiego spróbować. A ja byłem taki sam.
Pewnego razu wybraliśmy się na dłuższą wycieczkę. Robiło się już ciemno, kiedy nagle, ni stąd ni zowąd zerwała się burza śnieżna. Prawie nic nie było widać. Nie zgubiliśmy się jedynie dzięki Frankowemu nosowi. Jarzył się tym czerwonym blaskiem niczym morska latarnia wskazująca żeglarzom brzeg.
Trzymaliśmy się razem, aby się nie zgubić. Nagle pośród gwizdu wiatru usłyszeliśmy dziwny dźwięk. Dźwięk ten stawał się coraz głośniejszy i głośniejszy, a brzmiał tak jakby tysiące dzwonków dzwoniło jednocześnie. W pewnym momencie dźwięk stał się bardzo głośny, jakby dzwonki grały tuż nad naszymi głowami. I wtedy nad nami coś przeleciało. Coś dużego, coś dzwoniącego, coś co z wielkim łoskotem wylądowało niecałe dziesięć metrów od nas. Szybko pobiegliśmy w tamtym kierunku i …
I ujrzeliśmy sanie Świętego Mikołaja. On sam zsiadł czym prędzej z sań i pobiegł uspokajać wzburzone renifery.
– Może moglibyśmy jakoś pomóc. – zaproponowałem.
Mikołaj odwrócił się w naszym kierunku, zdziwiony naszą obecnością na tym śnieżnym pustkowiu. Podszedł bliżej i z uwagą przyjrzał się nam obydwojgu.
– Znam was. – powiedział po chwili zastanowienia – Ty jesteś Krasnal Barnaba. – i wskazał na mnie.
– Tak to ja. Cieszę się, że mogłem Cię spotkać Mikołaju.
– To ja się cieszę, że się spotykamy. Naprawdę wiele o tobie słyszałem. I to same dobre rzeczy.
– Dziękuję. – powiedziałem skromnie, a Mikołaj wskazał na Franka i rzekł z powagą na twarzy:
– Ciebie Franku również znam. Wielokrotnie obserwowałem cię z góry. Wielokrotnie miałem ochotę ukarać twoich prześladowców, za to że się z ciebie śmieli i popychali, ale jedyne co mogę zrobić to nie ofiarować im gwiazdkowego prezentu.
– To nie będzie konieczne Mikołaju. Ja się na nich nie gniewam. – powiedział Franek. – Daj im te prezenty. Proszę.
– Zgoda. – Obiecał Mikołaj. – Jednak mam też prezent dla ciebie. Myślę, ze nie bez powodu nasze drogi zetknęły się na tym pustkowiu i to podczas tak okropnej śnieżycy. Wiem w jaki sposób można wykorzystać twój świecący nos.
Franek i ja nie do końca zrozumieliśmy o co Mikołajowi chodziło. Patrzyliśmy więc jeden na drugiego z trochę głupimi minami. Jednak Mikołaj nie zraził się tym i kontynuował swoją myśl:
– Drogi Franku, czy zechciałbyś uczynić mi ten zaszczyt i zostać przewodnikiem zaprzęgu sań Świętego Mikołaja?
Obydwu nas zamurowało. Aż oniemieliśmy z wrażenia. Jeszcze byłem w szoku, gdy usłyszałem jak Franek wyjąkał coś w rodzaju „o… oooo-czyyy… oooczywiście”.
Potem wszystko potoczyło się już bardzo szybko. Franek został zaprzęgnięty do sań na samym przedzie jako pierwszy ze wszystkich reniferów. Był tak dumny, że jego nos rozjaśnił się jeszcze bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Wkrótce sanie wraz z Mikołajem i mną na pokładzie ruszyły z miejsca i szybko wzbiły się w powietrze. Czerwona poświata bijąca z czerwonego nosa naszego „przewodnika”, oświetlała drogę nawet wśród najgęstszej śnieżnej zawiei.
W końcu dotarliśmy do mojego pieńka. Podziękowałem Mikołajowi za podwiezienie i pożegnałem Franka. Od tej pory, przez wiele lat był on przewodnikiem w zaprzęgu Mikołaja. Od tej pory nikt nie miał ochoty naśmiewać się z niego i jego czerwonego nosa. Od tej pory Franek stał się najszczęśliwszym i najbardziej lubianym ze wszystkich reniferów.
Przez wiele lat spotykaliśmy się w każdą wigilię, gdy sanie Mikołaja przelatywały w pobliżu mojej chaty. Wraz z Frankiem przystawali zawsze aby się ze mną przywitać i od czasu do czasu napić się filiżankę herbaty.
Nie widziałem Franka od wielu lat. Po nim przewodnikiem w zaprzęgu Świętego Mikołaja był jego syn Wojtek, a obecnie funkcję tę pełni wnuk Franka, Rudolf – i wszyscy ze świecącymi, czerwonymi nosami.”
W ten sposób Barnaba zakończył swoją przepiękną opowieść. Jego goście długo jeszcze nie mogli wyjść z podziwu i otrząsnąć się z rozmarzenia, w jaki wprowadziła ich ta opowieść. Krasnoludek rozejrzał się po ich twarzach i spostrzegł, że większość jest bardzo zmęczona i senna.
– Za oknem szaleje burza. Proponuję, abyście przenocowali u mnie. Zaraz przyniosę z piwnicy materace i ciepłe koce. Na pewno wszyscy się jakoś pomieścimy.
Goście byli tak zmęczeni, że wcale nie protestowali. Pościelili sobie przyniesione materace, opatulili się kocami i wkrótce wszyscy spali w najlepsze śniąc kolorowe sny o Świętym Mikołaju, jego saniach, reniferach i całej masie świątecznych prezentów. Przecież Gwiazdka już tuż-tuż.
Dobranoc.