Cześć dzieciaki. Jestem słoń Trąbal-Bombal. Tak naprawdę to nazywam się Trombal Baloniasty, ale w szkole wszyscy nazywają mnie Trąbal-Bombal. Bardzo lubię to swoje przezwisko i zawsze się nim przedstawiam nowo spotkanym kolegom i koleżankom, takim jak wy.
Dziś opowiem wam o pewnej ciekawej przygodzie. Chcecie posłuchać? A więc zaczynajmy:
Był piękny letni dzień. Słońce wisiało wysoko na niebie i przyjemnie grzało mnie w uszy. Dookoła słychać było szum fal popychanych delikatnymi powiewami wilgotnego wiaterku. Stałem za sterami swojego żaglowca i prułem fale zmierzając ku domowi. Już widziałem w oddali przystań, w której na co dzień cumuje mój żaglowiec. Już widziałem stojącą nieopodal przystani morską latarnię. Już niemal widziałem domy w portowym miasteczku.
– Zaraz będziemy na miejscu! – krzyknąłem radośnie do dwóch młodych gołębi, które przycupnęły na samym środku ciągniętego na linie koła ratunkowego. – Jeszcze kilka minut i będziemy na stałym lądzie!
W ich oczach ujrzałem błysk radości.
Pewnie zastanawiacie się skąd wzięły się te gołębie i dlaczego ciągnąłem je na linie za swoim żaglowcem? No to chyba zacznę tę opowieść od samego początku.
Tego dnia wstałem wcześnie rano. Wyszedłem z domu i ujrzałem przepiękne błękitne niebo, oraz wspaniale przyświecające słońce.
„To będzie upalny dzień” – pomyślałem. – „Lepiej pójdę popluskać się w rzece”. Wróciłem więc do domu, aby zabrać strój kąpielowy. Kiedy przetrząsałem szafę w poszukiwaniu kąpielówek i czepka nagle ukradkiem zerknąłem na wiszący w salonie obraz. Był to portret mojego dziadka. Mój dziadek Słoneasz-Bambosz był kapitanem wielkiego okrętu. Pływał po morzach i oceanach i podobno opłynął całą ziemię dookoła. Często marzę o tym, aby przeżywać różne morskie przygody jak on. „Właśnie, zamiast nad rzekę pójdę na przystań i popływam swoją żaglówką.” I jak pomyślałem tak też zrobiłem. Zabrałem z domu niezbędny zapas prowiantu, kamizelkę ratunkową i kapitańską czapkę mojego dziadka. Byłem gotowy na wielką przygodę.
Zapakowałem wszystko do żaglówki, stanąłem za sterem, podniosłem kotwicę, wciągnąłem żagiel na maszt i wypłynąłem w morze.
Nie mówiłem wam jeszcze o mojej żaglówce. Sam ją zbudowałem. Naprawdę. Mama już nie potrzebowała tej starej drewnianej balii, więc wystarczyło tylko wstawić maszt, zrobić żagiel ze starego prześcieradła, zamontować ster z kawałka deski i koło sterowe ze starego koła od roweru. To była naprawdę porządna żaglówka i w całej przystani nie było drugiej tak szybkiej i tak zwrotnej łodzi jak ona. Nazwałem ją Żaglóweczka-Bamboszóweczka, na cześć dziadka oczywiście.
Bamboszóweczka większość czasu spędzała przycumowana w przystani, ale od czasu do czasu, przy pięknej pogodzie wypływaliśmy na wspólne wyprawy. Tylko ja i ona. To były cudowne chwile.
A więc wypłynęliśmy. Zostawiliśmy za sobą stały ląd i ruszyliśmy przed siebie, na pełne morze. To było cudowne uczucie. Błękitne fale pode mną. Błękitne niebo nade mną. Wciągałem w trąbę wilgotne, pachnące morzem, słone powietrze. Oddychałem całym sobą. Nareszcie czułem się wolny. Czułem się jak te delfiny, które pojawiły się tuż przy lewej burcie Bamboszóweczki. Wyskakiwały wysoko ponad wodę, skrzeczały swoimi zawsze uśmiechniętymi pyszczkami i rozchlapywały wodę na prawo i lewo. Uwielbiam delfiny za ich radość i to w jaki sposób potrafią cieszyć się życiem. Wkrótce jednak nasze kursy się rozeszły. Delfiny popłynęły w swoją stronę, a ja w swoją.
Właśnie miałem zamiar zawrócić, gdy nagle ujrzałem jakiś dziwny ruch w wodzie. Najpierw się przestraszyłem, gdyż pomyślałem, że to jakiś rekin. Jednak zaraz sięgnąłem po lunetę. Wystarczyło jedno spojrzenie, a już wiedziałem co się dzieje. W wodzie pluskały się dwa białe ptaszki. Popłynąłem więc w ich kierunku. Myślałem, że to mewy bawią się w coś, albo wyrywają sobie jakąś zdobycz. Jednak, kiedy podpłynąłem bliżej zauważyłem, że wcale nie są to mewy, tylko dwa młode gołąbki. Zapewne miały zamiar przelecieć nad morzem, ale z jakiegoś powodu wpadły do wody. Najszybciej jak potrafiłem ruszyłem im na ratunek. Podpłynąłem najbliżej jak mogłem i rzuciłem w ich kierunku koło ratunkowe. Obydwa gołębie wdrapały się na nie i od tej pory były już bezpieczne.
Miałem racię, lot przez morze okazał się dla gołąbków zbyt wyczerpujący. Obydwa straciły siły i przez to wpadły do wody. Zapewne wkrótce utonęłyby, albo stałyby się pokarmem dla rekinów, ale na szczęście ja i Bamboszóweczka pojawiliśmy się w samą porę.
I tak oto dotarliśmy do momentu, gdzie uprzednio skończyłem.
Już widziałem w oddali przystań, w której na co dzień cumuje Bamboszóweczka. Już widziałem stojącą nieopodal przystani morską latarnię. Już niemal widziałem domy w portowym miasteczku.
– Zaraz będziemy na miejscu! – krzyknąłem radośnie do rozbitków. – Jeszcze kilka minut i będziemy na stałym lądzie!
– To wspaniale! – wykrzyknął jeden z ptaków.
– O tak – dodał drugi. – Ja już mam dosyć tej wilgoci, soli, i kołysania. Robi mi się od tego niedobrze.
– Oj to są chyba objawy choroby morskiej – zauważyłem z poważną miną znawcy. – Ale jak już mówiłem zaraz będziemy na lądzie i wszystko wróci do normy.
– Mam taką nadzieję – odparł chorowitek.
Właśnie dobijaliśmy do przystani. Bamboszóweczka płynęła sama, jakby znała drogę do swojego stałego miejsca cumowania. Ja szykowałem się do spuszczenia kotwicy, gdy nagle…
…usłyszałem głos mamy:
– Trombal, kończ już tę zabawę w sadzawce i chodź na obiad!
Natychmiast poczułem burczenie w brzuchu. Wysiadłem z balii i brodząc w wodzie po kostki ruszyłem do domu. Bamboszówka została na środku sadzawki. Tuż za nią spoczywało przywiązane sznurkiem koło ratunkowe, z dwiema kukiełkami przypominającymi ptaki.
– Mamo, mówiłem ci, że to nie jest żadna sadzawka, tylko morze! – rzuciłem pouczającym tonem, kiedy szliśmy razem w kierunku jadalni. – Delfiny obrażą się na ciebie jak jeszcze raz tak nazwiesz ich dom.
– No tak, masz rację. Biedne delfiny z opony od hulajnogi, mogą tego nie przeżyć. – Mama położyła trąbę na sercu i dodała – obiecuję, że już nigdy nie nazwę naszej przydomowej kałuży sadzawką. Od dzisiaj jest to Morze Sadzawkowe.
Ach ta mama ona zawsze sobie żartuje.