– No moja droga… – powiedział staruszek ze stęknięciem wstając od stołu i prostując obolałe plecy. – Najwyższa pora posprzątać po kolacji i kłaść się spać.
Dziewczynka spojrzała na mężczyznę uśmiechając się do niego życzliwie i kiwając potakująco głową powiedziała:
– Dobrze dziadku, ale pod warunkiem… – tu przerwała na moment, a potem dokończyła: – tak naprawdę pod dwoma warunkami. Pierwszy to ten, że to ja posprzątam po jedzeniu.
– Na to mogę się zgodzić – odparł staruszek zadowolony, że wnuczka kwapi się do pomocy.
– A drugi warunek… – przerwała na moment aby uzyskać efekt tajemniczości. – … opowiesz mi jakąś historyjkę z czasów, gdy mieszkałeś na Ziemi.
– No dobrze. Niech ci będzie. – odpowiedział mężczyzna i zaczął myślami odpływać w przeszłość ku czasom swojej młodości.
Dziewczynka tymczasem odsunęła krzesłolot od stolika i podlatując do wbudowanego w ścianę panelu sterującego wcisnęła przycisk automatycznego sprzątania stołu. Chwilę później blat stołu uniósł się w górę i schował we wnęce w sufitu. Wbudowane w sufit centralne urządzenie myjące wyczyści naczynia przeteleportuje je do szafki z naczyniami, po czym umyje na błysk blat stołu i odeśle idealnie umyty z powrotem do jadalni.
W tym czasie Natalka, której praca zakończyła się wraz z naciśnięciem przycisku, mogła rozpocząć przygotowania do snu. Najpierw pobiegła do kabiny suchego prysznica. Na Marsie zasoby wody, mimo postępujących prac terraformacyjnych, są bardzo ograniczone. Toteż standardem jest używanie suchych prysznicy. Urządzenia te mają za zadanie rozbić drobiny pyłu za pomocą promieniowania mikrofalowego, a następnie osuszyć je i wywiać wprost do filtrów pochłaniających. Trochę jak nowoczesny odkurzacz do ciała. Następnie Natalka umyła zęby, a będąc precyzyjnym należałoby powiedzieć, że „dała sobie umyć zęby” gdyż cała jej praca polegała na stanięciu przy lustrze, wyszczerzeniu zębów w grymasie przypominającym uśmiech, i odpowiednim mrugnięciu powieką w kierunku lustra. Resztę wykonywał za nią automat myjący: szorował, wybielał, okamieniał, a na koniec polerował szkliwo. A wszystko w niespełna cztery i pół sekundy.
Tak życie na Marsie miało swoje dobre i złe strony. Dobre są właśnie takie, że bardzo wiele czynności zostało zautomatyzowanych i skróconych do minimum. Do złych należały ogromne różnice temperatur między dniem i nocą, a przede wszystkim fakt, że poziom tlenu na czerwonej planecie wciąż jest na tyle niski, że nie można wychodzić z kapsuł mieszkalnych bez odpowiednich skafandrów.
Zaraz po umyciu zębów, kolejne naciśnięcie przycisku w panelu sterującym łazienki i automat nałożył na Natalkę jej ulubioną pidżamkę. Teraz dziewczynka była gotowa do snu. No może prawie gotowa…
– Dziadku, a gdzie jest Gordon?! – rozglądała się dookoła wyraźnie czegoś szukając.
– Na pewno zaraz się znajdzie. – uspokajał ją dziadek Wojtek. – Przecież nie mógł opuścić kapsuły. Śluza na pewno by go nie przepuściła. Przecież nie ma autoryzacji.
– Tak dziadku. Wiem o tym, – odpowiedziała Natalka ze smutkiem w oczach. – Ale zastanawiam się dlaczego on ciągle się chowa i próbuje uciec na zewnątrz. Tam przecież jest niebezpiecznie. Ciągle hulają burze pyłowe, albo panuje straszny mróz. Czy on chce się zagubić, czy co?
– Nie wiem kochanie. – dziadek uklęknął obok wnuczki i objął ją swym silnym ramieniem. – Nie wiem czy wszystkie tulaki są w ten sposób zaprogramowane, ale twój Gordon z całą pewnością ceni sobie wolność. Zresztą, jak go już w końcu znajdziemy, powinnaś z nim poważnie porozmawiać i zapytać, dlaczego zachowuje się w taki właśnie sposób.
– Zapytać? – dziewczynka spojrzała dziadkowi w oczy z przekąsem na twarzy. – Jesteś pewien, że da się rozmawiać z tulakiem?
– No przecież… Skoro ja mogłem w dzieciństwie rozmawiać ze swoimi pluszakami, to dlaczego ty nie mogłabyś porozmawiać ze swoim tulakiem?!
– W takim razie pogadam z nim jak tylko go znajdziemy. – oświadczyła i zanurkowała do szafy ze skafandrami. – …Tu cię mam! – dobiegło kilka chwil później. – Znowu schowałeś się w schowku na plecach skafandra? Głuptasie! Przecież wiesz, że to miejsce zawsze sprawdzam przed wejściem do śluzy! – Po chwili dziewczynka wygramoliła się z szafy trzymając Gordona, szaro-fioletowego kosmitę o szczęściu mackach i czterech parach oczu, pod pachą.
– I znowu miałem rację! – ucieszył się na ten widok dziadek Wojtek.
– Tak dziadku miałeś rację! Znowu się znalazł! – nastrój dziewczynki był zdecydowanie lepszy. – Idę do komory spalnej. Zaczekam tam na ciebie dziadku.
– Dobrze kochanie. Odświeżę się pod prysznicem i przyjdę, aby opowiedzieć ci obiecaną historię ze starej poczciwej Ziemi. – Końcówka wypowiadanego przez niego zdania dotarła do dziewczynki już z za zasuwanych drzwi łazienki.
Natalka tymczasem wskoczyła do swojej komory spalnej, a mając w pamięci słowa dziadka, spojrzała na Gordona. Obejrzała go uważnie ze wszystkich stron. W końcu popatrzyła mu w oczy i…
– Czy możesz mi powiedzieć, dlaczego wciąż próbujesz ode mnie uciec? Czy jest ci ze mną aż tak źle? Czy tak bardzo mnie nie lubisz?
***
Prysznic i wieczorna toaleta zajęły dziadkowi trochę więcej czasu niż jego wnuczce. Toteż gdy wszedł do jej prywatnej kabiny, obawiał się, że Natalka będzie już pogrążona we śnie. Zdziwił się jednak, gdyż wnuczka wcale nie spała. Wprost przeciwnie. Z podekscytowaniem wyczekiwała na jego przyjście.
– Miałeś rację dziadku! – zaczęła gdy tylko . – pojawił się w jej kabinie. – Powinnam była porozmawiać z Gordonem już dawno temu. Może wtedy uniknęlibyśmy tych ciągłych poszukiwań przed spaniem.
– No widzisz! – powiedział dziadek, chociaż nie do końca wiedział w czym tkwi jego zasługa.
– Gordon powiedział mi, że kiedyś, kiedy był jeszcze nowym tulakiem, miał na uchu rubinowy koralik. I pewnego razu, zaraz po tym jak trafił do nas, tu do naszej kapsuły, zorientował się, że jego cenny koralik gdzieś zaginął. Od tamtej pory ciągle stara się go znaleźć. Jednak w kapsule przeszukał już dosłownie wszystkie zakamarki i go nie znalazł.
– Rozumiem… – Dziadek Wojtek pokiwał głową w zamyśleniu. – Pragnął wyjść na zewnątrz, aby odnaleźć swój skarb?
– No właśnie! – przytaknęła z entuzjazmem dziewczynka, a spoczywający na poduszce obok tulak Gordon, jakby potakiwał jej swoim bezruchem.
– Musisz mu jednak wytłumaczyć, że opuszczanie kapsuły mieszkalnej jest bardzo niebezpieczne i może się skończyć tym, że już nigdy nie odnajdzie drogi do domu, do waszej kabiny, a przede wszystkim do ciebie. – tłumaczył rzeczowo dziadek.
– Tak. Już mu to wszystko powiedziałam. I… ze smutkiem, ale obiecał mi, że już więcej nie będzie próbował uciekać. Powiedział, że rubinowy koralik przypominał mu miejsce, w którym go stworzono. Kojarzył mu się z narodzinami. Był symbolem… – dziewczynka zamyślał się na moment. – …Myślę, że ten koralik był dla niego niczym pamięć o mamie. – Spojrzała na dziadka ale ten nic nie powiedział, tylko dalej słuchał. – Gordon powiedział mi, że nie będzie już uciekał, bo ja jestem dla niego cenniejsza niż rubinowy koralik.
– I wcale mnie to nie dziwi! – powiedział staruszek. – Widzisz, Gordon to bardzo mądry tulak. Zupełnie tak mądry jak mój Luis.
– Luis? A kto to taki? – zapytała Natalka z zaciekawieniem.
– Luis to moja maskotka, którą dostałem w dniu urodzin. – dziadek uśmiechał się na myśl o wszystkich dobrych chwilach, które przeżył z Luisem. – Byliśmy nierozłącznymi kumplami. Zabierałem go wszędzie gdzie szedłem i… prawdę powiedziawszy ja także często musiałem go szukać przed spaniem.
– Pamiętasz dziadku, że miałeś mi opowiedzieć o swoim dzieciństwie na Ziemi? – zapytała ściszonym głosem Natalka.
– Oczywiście, że pamiętam.
– To może opowiesz mi o swoim przyjacielu Luisie?
– Właśnie taki miałem zamiar kochanie.
***
– To było dawno, dawno temu, kiedy ja miałem tyle lat co ty teraz. Mieszkaliśmy wtedy na Ziemi. To niebieska planeta sąsiadująca z naszym Marsem.
– Dziadku! – oburzyła się Natalka. – Wiem co to Ziemia! Przecież nie jestem już dzidziusiem i potrafię korzystać ze smartkonsoli!
– Tak. Tak. – uspokajał ją dziadek. – A więc było to dawno temu na Ziemi. Jako chłopiec często bawiłem się w ogrodzie. Robiłem szałasy lub rozstawiałem namiot. A królik Luis zawsze mi w tym pomagał.
– A co to jest królik? – zapytała zaciekawiona wnuczka.
– Królik to takie puchate zwierzątko z długimi uszami, czerwonymi oczkami i puszystym ogonkiem, które kica i wciąż rozgląda się za marchewkami lub sałatą…
– Marchewkami i sałatą? – Natalka ponownie przerwała snucie opowieści dziadka.
– Tak kochanie. – dziadek uświadomił sobie właśnie jak wiele z tego, co na Ziemi było normalnością stracili, kiedy wyemigrowali na Marsa. – Marchewka i sałata, to takie warzywa, którymi żywiły się żyjące króliki.
– Pewnego razu, – kontynuował opowieść dziadek Wojtek, a na jego twarzy pojawił się uśmieszek, wskazujący, że i on właśnie cofnął się w czasie, aby przeżyć tę historię na nowo. – Poszliśmy z Luisem do pobliskiego lasu. Ja wziąłem ze sobą nuż i siekierę, aby rąbać gałęzie niezbędne do zbudowania szałasu. Luis wziął ze sobą zapas… marchewek, …aby nie zgłodnieć podczas wyprawy.
Chodziliśmy po lesie, wybieraliśmy gałęzie odpowiednie do tego, aby nasz wspólnie zbudowany szałas był solidny i aby chronił nas przed wiatrem, deszczem i… przed wilkami.
Wilki moja droga – wyjaśnił natychmiast dziadek wyprzedzając pytanie wnuczki – to duże, dzikie zwierzęta, które bywają niebezpieczne. Zwłaszcza dla królików, które często stawały się ich główną przekąską.
Z godziny na godzinę nasz szałas stawał się coraz większy i bardziej solidny. Miał szczelny dach i chroniące od wiatru ściany. Z zewnątrz był też dobrze zamaskowany, aby nikt, a zwłaszcza wilki, nie był w stanie go dostrzec z daleka. Podłoga wewnątrz wyściełana była miękkimi trawami oraz liśćmi, tak aby można była wygodnie leżeć i… rozmawiać z Luisem.
W pewnym momencie praca nad wykańczaniem szałasu tak bardzo nas pochłonęła, że nie zauważyliśmy, kiedy zmieniła się pogoda. Zawiał silniejszy wiatr. Słonko schowało się za szaro-stalowymi chmurami i nim się spostrzegliśmy z nieba lunął deszcz.
Deszcz, kochanie to taka woda padająca z nieba. Pokazywałem ci kiedyś na smartkonsoli encyklopedycznej, pamiętasz?
Deszcz padał coraz mocniej, a my w ogóle nie byliśmy na niego przygotowani. Nie mieliśmy płaszczów przeciwdeszczowych, ani parasoli, toteż postanowiliśmy przeczekać ulewę w szałasie. „Swoją drogą…” – pomyślałem. – „To będzie prawdziwy test naszego szałasu”. I okazało się, że razem z Luisem jesteśmy świetnymi budowniczymi. Dach okazał się niemal nieprzepuszczalny. Tylko w jednym miejscu, w rogu , co jakiś czas skapywała na ziemię pojedyncza kropelka. Widocznie jakiś liść zawinął się nie tak jak powinien i będzie trzeba to poprawić, jak już deszcz skończy padać.
Czekaliśmy i czekaliśmy, ale ulewa wciąż nie dawała za wygraną. Co było robić. Położyliśmy się z Luisem na posłaniu z suchych traw i miękkich liści i… rozmawialiśmy.
Kiedy w końcu deszcz ustał i wyjrzeliśmy z naszego szałasu, okazało się, że dookoła panują zupełne ciemności.
– Chyba nastała noc! – powiedziałem do Luisa. – Nie mamy wyjścia. Musimy przenocować w szałasie do rana. Po ciemku i tak nie znajdziemy drogi do domu.
– Też tak myślę! – poparł mnie mój przyjaciel. – Chyba nie będzie tu tak źle. Jest sucho i całkiem bezpiecznie. I najważniejsze, – dodał po chwili, – mamy cały zapas marchewek!
Mówiąc to królik poczęstował mnie jedną z nich, abym i ja trochę sobie pochrupał. Chwilę później leżeliśmy sobie na miękkim posłaniu. Patrzyliśmy w sufit i chrupiąc marchewki gadaliśmy o różnych rzeczach. Nagle do naszych uszu doleciał mrożący krew w żyłach skowyt. To było wycie wilka! Wtuliliśmy się jeden w drugiego. Obydwaj dygotaliśmy ze strachu. Baliśmy się głośno oddychać.
Po pewnym jednak czasie, kiedy z zewnątrz szałasu nie dochodziły już żadne inne dźwięki, uznaliśmy, że jednak nasz namiot i pod tym względem okazał się być dobrze zabezpieczony. Maskowanie zadziałało! Wilk odszedł nie wykrywszy naszej obecności.
– Wiesz Luisie… – powiedziałem ściszonym głosem nadal tuląc go do siebie. – Cieszę się, że jesteś tu ze mną. Gdybym był sam, na pewno nie miałbym odwagi zostać w tym szałasie przez calutką noc. – przycisnąłem go mocniej do piersi i dodałem: – Jesteś moim największym skarbem!
– Ty też jesteś moim największym skarbem! Odpowiedział Luis. – po czym odsunął się delikatnie, aby spojrzeć mi w oczy i dodał z przekonaniem: – A ja wiem co to znaczy prawdziwy skarb. I Luis zaczął opowieść:
***
To było dawno, dawno temu, kiedy jeszcze byłem prawdziwym królikiem. Pewnego razu wraz z przyjaciółmi: niedźwiadkiem Kulkiem oraz liskiem Marzycielem wybraliśmy się na polanę, gdzie stary kruk Pafnucy opowiadał niesamowite historie. Uwielbialiśmy słuchać tych opowieści. Czasem Pafnucy opowiadał tak niestworzone opowiastki, że nawet pisklę, czy szczenię by w nie nie uwierzyło. Znacznie częściej jednak opowiadane przez kruka historie okazywały się prawdziwe. I te, z moimi przyjaciółmi uwielbialiśmy najbardziej.
Tym razem Pafnucy opowiadał o królu wszystkich ptaków, który miał wszystko, a mimo to ciągle chciał czegoś więcej. Ciągle było mu mało i mało. Pewnego razu dowiedział się, że za siedmioma górami i siedmioma rzekami mieszka czarownica, która posiada najcenniejszy skarb na świecie – złotą perłę. A ponieważ król ptaków nie bał się niczego, od razu postanowił, że zdobędzie ten cenny klejnot i w ten sposób zdobędzie sławę najbogatszego zwierzęcia na całym świecie. I jak postanowił tak zrobił. Przeleciał wszystkie góry i rzeki, pokonał wszystkie przeszkody, ominął czyhające na nieproszonych gości pułapki i ukradł złotą perłę. Wracał właśnie zadowolony z siebie do swojego królestwa, gdy nagle, całe niebo pogrążyło się w ciemnościach. Ziemia zaczęła się trząść, a z nieba sypały się pioruny. To okradziona czarownica, wpadła w gniew i szukała rabusia. Dowiedziawszy się kim jest ów złodziej odnalazła jego i jego królestwo, następnie porwała ukochaną córkę króla, uwięziła ją w skradzionej złotej perle, a perłę wrzuciła na dno jeziora. Nikt jednak nie potrafił odgadnąć co to było za jezioro.
Zrozpaczony król ptaków, zrozumiał nagle, że swą córkę kochał bardziej niż jakiekolwiek bogactwa. Od tej pory bezustannie szukał złotej perły, aby ją odnaleźć i uwolnić uwięzioną w jej wnętrzu księżniczkę. Jednakże lata mijały, król ptaków zestarzał się, a perły nigdzie nie znalazł. Przemierzył cały świat, wzdłuż i wszerz. Szukał w każdym napotkanym jeziorze, stawie, a nawet sadzawce, ale bezskutecznie. Aż w końcu zmarł zrozpaczony nie znalazłszy córki. Przez całe życie nie wybaczył sobie, że przez jego chciwość naraził na niebezpieczeństwo ukochane dziecko.
I tak mogłaby się skończyć ta opowieść, a my zapewne wkrótce byśmy o niej zapomnieli, gdyby nie jedno zdanie, które kruk Pafnucy wypowiedział na zakończenie. A brzmiało ono tak: „I kto wie, czy owa złota perła nie została zatopiona właśnie w naszym błękitnym jeziorze, na skraju naszego lasu? Któż to wie? Któż to wie?”
Usłyszawszy te słowa żadne z nas już nie potrafiło o nich zapomnieć. Nie upłynął kwadrans, a nasza trójka już planowała wyprawę w poszukiwaniu złotej perły. Postanowiliśmy, że musimy działać szybko. A lis Marzyciel, zasugerował, że taką złotą perłę najlepiej będzie szukać w nocy, gdyż jego zdaniem powinna ona świecić w ciemnościach. Zgodziliśmy się z nim i postanowiliśmy, że jeszcze tej nocy wyruszymy na poszukiwania. Ja zorganizowałem łódkę, lisek wiosło, a niedźwiadek lampę, abyśmy mogli oświecać sobie drogę. Na szczęście księżyc był tej nocy w pełni, co dodatkowo ułatwiało nasze poszukiwania. Przygotowania trochę trwały, więc dopiero około północy zwodowaliśmy łódkę i wskoczywszy do niej rozpoczęliśmy poszukiwania. Metr za metrem, powolutku posuwaliśmy się na przód. Marzyciel wiosłował, Kulek przyświecał mi lampą, a ja wychylałem się z łódki, aby wypatrywać błysków na dnie jeziorka. Na szczęście woda w naszym jeziorze była bardzo czysta i mimo dużej głębokości dno było widoczne niemal w każdym miejscu. Pływaliśmy tak dobre cztery godziny i przyznam, że każdy z nas miał już dosyć. Najchętniej byśmy się poddali. Jednak wspólnie postanowiliśmy, że dotrwamy do świtu.
Wypatrywanie skarbu na dnie było dla mnie niezwykle trudne, wymagało dużego skupienia, a przecież dookoła tak dużo się działo. Świecił księżyc, mrugały gwiazdy przeglądając się w tafli jeziora niczym w lustrze, fruwały wszędobylskie świetliki, tańczące swoje powietrzne tańce. A ja zamiast podziwiać ten cudowny spektakl natury, wypatrywałem oczy, badając dno jeziora. Dodatkowo z każdą minutą coraz bardziej chciało mi się spać. I kiedy już ledwo patrzyłem na oczy, nagle dostrzegłem na dnie jakąś przedziwną poświatę. Natychmiast kazałem Marzycielowi, aby przestał wiosłować, a Kulkowi, aby postarał się jak najlepiej mi poświecić. Wszyscy trzej patrzyliśmy teraz w jeden punkt na dnie. Było tam coś błyszczącego. Co do tego nie było żadnych wątpliwości. Pojawił się jednak poważny problem. Żadne z nas nie potrafiło nurkować. Długo kombinowaliśmy co tu zrobić, aż w końcu rozwiązanie samo się pojawiło. A dla ścisłości podpłynęło. Tuż obok naszej łodzi przepływał właśnie karaś Płetwek, nasz wspólny znajomy. Zaraz daliśmy mu znać aby podpłynął do nas bo mamy do niego interes. Wytłumaczyliśmy Płetwkowi, o co nam chodzi i po chwili dzielny karaś płynął już w kierunku naszego domniemanego skarbu.
Wszyscy wstrzymaliśmy oddechy bojąc się, że głośniejsze westchnienie może w jakiś sposób odpędzić od nas szczęście lub coś takiego. W maksymalnym skupieniu wpatrywaliśmy się w wodę pod nami. A Płetwek już był na dnie, już chwycił coś w pyszczek i płynął w naszym kierunku. Widzieliśmy jak to coś coraz bardziej mieni się złotym blaskiem. W końcu się doczekaliśmy. Płetwek wynurzył się trzymając w pyszczku złotą, mieniącą się dziwnym blaskiem kulę. Nadal milcząc spojrzeliśmy wszyscy po sobie i… jak na komendę wybuchliśmy okrzykami radości. Tak. To była złota perła, o której opowiadał kruk Pafnucy. Podziękowaliśmy Płetwkowi za pomoc, a Kulek, zgodnie z umową, wręczył mu połowę swojej kanapki. Teraz mogliśmy na spokojnie przyjrzeć się naszemu skarbowi. Tak, to musiała być złota perła. A skoro ta część opowieści Pafnucego była prawdziwa, to cóż stało na przeszkodzie, aby jej pozostała część również nie miała być prawdą. Mam tu na myśli, tę część o zaklętej księżniczce. Zaraz zaczęliśmy się zastanawiać, jak zdjąć zaklęcie z perły i uwolnić córkę ptasiego króla. Próbowaliśmy wszelkich znanych nam zaklęć, jak: „abrakadabra”, „hokus pokus”, czy „sezamie otwórz się”, ale nic nie działało. Próbowaliśmy po prostu prosić kulę, aby się otworzyła i rozkazywać jej, ale i to nie poskutkowało. W końcu próbowaliśmy perłę zgnieść butem lub rozgryźć zębami, ale nic to nie dało. W końcu daliśmy za wygraną i postanowiliśmy wracać.
Zrezygnowani wiosłowaliśmy z powrotem do brzegu, lisek Marzyciel wykonał niewłaściwy ruch wiosłem i przytłukł sobie palca tak mocno, że w oczach zabłysły mu łzy. Jedna z nich spłynęła mu po pyszczku i spadła wprost na złotą perłę. Złota perła zajaśniała i zaczęła rosnąć i rosnąć, aż w końcu oślepił nas bijący od niej blaski i… nagle blask przygasł i… w łódce pojawiła się kolejna postać. Spodziewaliśmy się, że księżniczka będzie orłem, lub może pawiem, a tymczasem obok nas siedziała, no może nie najbrzydsza, ale… kaczka. „Dzień dobry” – przemówiła kacza księżniczka.
Kaczuszka przedstawiła się jako Królewna Dziubaska. Potem przywitała nas nazywając bohaterami, którzy zdjęli czar rzucony przez czarownicę. Wyjaśniła nam również, że mieliśmy dużo szczęścia, gdyż złota perła miała tę zdolność, że rozświecała się w ciemnościach, a zwłaszcza podczas pełni księżyca. To dlatego jej ojciec nie był w stanie jej odnaleźć. On przez całe życie poszukiwał perły za dnia.
Na końcu królewna Dziubaska wspomniała coś o tym, że jak to często w takich przypadkach bywa, uratowana królewna powinna poślubić swojego wybawcę. Ale co tu zrobić jeśli wybawców jest aż trzech? Ostatecznie uznaliśmy, że wszyscy trzej jesteśmy jeszcze za młodzi na to, aby się żenić. Zdecydowaliśmy, że odszukamy królestwo księżniczki Dziubaski i odstawimy ją do rodziny. Jak postanowiliśmy tak też zrobiliśmy. Odprowadziliśmy kaczuszkę do domu. Ile było radości, gdy bracia kaczuszki dowiedzieli się, że ich zaginiona siostra wróciła. Cieszyli się, ściskali ją i nas po kolei, kwakali z radości i śpiewali radosne piosenki. Obsypali nas także wspaniałymi nagrodami za odnalezienie ich „największego skarbu” jak nazywali swoją siostrę, a potem urządzili trwającą trzy dni i trzy noce balangę. Wyszaleliśmy się, wytańczyliśmy i szczęśliwi wróciliśmy do swoich domów. Oczywiście każdy z nas wrócił obładowany podarkami.
Właśnie wtedy zrozumiałem jedną, najważniejszą rzecz, że w życiu nie skarby, nie złoto i nie drogie kamienie liczą się najbardziej. Znacznie ważniejsi są nasi bliscy: rodzina i przyjaciele.
***
– I właśnie dlatego – kontynuował Luis – to ty Wojtusiu, jesteś moim największym skarbem. Cieszę się, że cię znalazłem w swoim życiu, i że mogę razem z tobą przeżywać wspaniałe przygody. Dziękuję ci, że jesteś.
– Ja też ci dziękuję, że jesteś! – Powiedziałem cichutko do ucha Luisa, a potem przytuliwszy go mocno, zasnąłem.
Obudziłem się dopiero nad ranem. Deszcz nie padał, wilki nas nie zjadły, a na zewnątrz świeciło prześliczne słoneczko. Delikatnie potrząsnąłem Luisem, aby go obudzić. Śmiesznie wyglądał, kiedy przecierał łapkami zaspane oczka.
– Wstawaj śpiochu! – powiedziałem z entuzjazmem w głosie. – Pora wracać do domu. Mama zapewne się o nas martwiła całą noc!
I czym prędzej ruszyliśmy w kierunku domu.
***
– Czy babcia Ania była na ciebie zła, że nie wróciłeś na noc do domu? – zapytała cicho Natalka. Dziadkowi wydawało się, że dziewczynka już śpi, ale ona słuchała do samego końca mimo, że oczy od dłuższego czasu miała już zamknięte.
– Tak! – Dzidek uśmiechnął się na tamto wspomnienie i dokończył: – Twoja prababcia była wściekła. Martwiła się przez całą noc. Nie spała, chodziła i wołała po lesie. Chciała wzywać policję. Nawet wilki, które jej się napatoczyły po drodze dostały po karkach i z podkulonymi ogonami uciekły w knieje. Cała wyprawa zakończyła się dwutygodniowym szlabanem na oglądanie telewizji i granie. I wiem jedno, gdyby nie obecność królika Luisa, chyba bym przez te dwa tygodnie zwariował. Ale na szczęście mój przyjaciel był w tych najgorszych momentach obok mnie.
– Ty też jesteś zawsze przy mnie! – Powiedziała cichutko Natalka do tulaka Gordona i mocno go przytuliła.
Dziadek wstał i na palcach skierował się do własnej kabiny. Nie zamierzał przeszkadzać w zwierzeniach najlepszych przyjaciół.
KONIEC