Cześć dzieciaki. To ja wasz ulubieniec, Trąbal-Bombal Baloniasty.

Czy i wy uwielbiacie wakacje? Pewnie, że tak. Bo kto by nie lubił czasu beztroskiej zabawy, spotkań z przyjaciółmi i… wakacyjnych wyjazdów. Na tegoroczne wakacje zaplanowałem sobie całkiem sporo aktywności. Wypady nad jezioro wraz z moim najlepszym kumplem Rysiem-Gumisiem, dwa tygodnie u mojej ulubionej cioci Bani-Kochani. Jednak najważniejszym punktem wakacji (jak zresztą co roku) był obóz skautowski. Czekałem na niego przez cały rok. Już od dawna się do niego przygotowywałem: kupiłem nową pelerynę przeciwdeszczową, saperkę i latarkę. Nawet zacerowałem dziurę w śpiworze, żeby mnie mrówki w nocy nie gryzły. Wszystko miałem dopięte na ostatni guzik. Byłem już spakowany, zwarty i gotowy i… cały plan posypał się niczym domek z kart. A co było tego przyczyną? Moja maleńka siostrzyczka Marysia-Pięknisia. Tak, właśnie ona. Taka mała, a jednak może całkiem mocno namieszać.

A wszystko zaczęło się miesiąc wcześniej…

***

– Mamo! Pojedziesz ze mną do sklepu sportowego? – zapytałem pewnego popołudnia. – Za chwilę wakacje. Zbliża się obóz skautowski, a ja nie mam latarki, saperki i peleryny przeciwdeszczowej.

– Kochanie, – mama jak zwykle miała pełne ręce roboty. Krzątała się po kuchni robiąc posiłek, sprzątając i zajmując się Marysią-Pięknisią równocześnie. – Dzisiaj na pewno nie damy rady. Zaraz po objedzie musze zawieźć Marysię-Pieknisię do klubu malucha na przyjęcie urodzinowe jej kolegi Piotrusia-Mikrusia. W związku z tym cały wieczór nie będzie nas w domu.

– No nie! – Wykrzyknąłem przejęty. – Chciałbym mieć to już z głowy. Przecież wiesz, jak bardzo mi zależy, żeby ten wyjazd się udał, a bez latarki, peleryny i nowej saperki na pewno nie będzie to możliwe!

– Tak kochanie. – mama położyła trąbę na moim ramieniu i pogładziła mi kark. – Wiem jak ważny jest dla ciebie wyjazd z kolegami z drużyny. Jednak do obozu zostały cztery tygodnie. Naprawdę nie musimy tych zakupów robić już dzisiaj.

– No dobra! – dałem się przekonać. – W takim razie niech będzie jutro. Ok?

– Ok. Już wpisuję to sobie do kalendarza. – i mama sięgnęła po swój podręczny kalendarz, w którym zapisywała zaplanowane czynności. – Mamy to. – Dodała i uśmiechnęła się do mnie. – A teraz popilnuj garnka z zupą. Jak się zacznie gotować, to uchyl pokrywkę i zmniejsz intensywność grzania. Ja tymczasem trochę się odświeżę. Potrzebuję na to dziesięć minut, ok?

– Ok – odpowiedziałem, chociaż wolałbym zamiast sterczeć przy garze, wrócić do pokoju i poczytać komiks o supersłoniu, zwłaszcza, że przerwałem czytanie w momencie, gdy mój ulubiony bohater walczył z bagiennym potworem z księżyca neptuna.

***

Po obiedzie, mama przebrała Marysię-Pięknisię i obie pojechały na przyjęcie urodzinowe. Tak jak zapowiedziała mama, nie było ich calutki wieczór. Po ich powrocie było kolejne urwanie głowy. Mama zabrała się za przygotowywanie kolacji, a ja, chcąc jej trochę ulżyć, zabrałem Marysię-Pięknisię do swojego pokoju, gdzie uczyłem ją układać wieże z klocków. Bawiliśmy się tak dobre pół godziny, aż do momentu, gdy mama zawołała wszystkich na kolację.

– A na psijeńciu Piotluś był ciały w klopki! – powiedziała podczas kolacji Marysia-Pięknisia, ale chyba nikt nie potraktował jej uwagi poważnie. Nie było żadnej odpowiedzi, ani żadnego komentarza. W tamtym momencie uwagę Marysi wpuściłem jednym uchem, a drugim ją wypuściłem. Można by uznać, że o niej zapomniałem, ale nie. Ona tkwiła w mojej głowie i czekała na rozwój wypadków. A wypadki toczyły się bardzo powoli.

***

– Mamo! – Irmina-Słonina wydarła się na cały głos nie zważając na fakt, że właśnie rozpoczęły się wakacje i normalny słoń mógłby jeszcze trochę pospać. – Mamo! Chodź tu szybko i spójrz na Marysię-Pięknisię!

Wyrwany ze snu przekręciłem się na drugi bok mając nadzieję, że za chwilę znowu zasnę. Jednakże, moja młodsza siostra nie dawała za wygraną.

– Mamo! Chodź tu szybko! – krzyczała na całe gardło. – Marysia-Pięknisia jest cała w kropki!

„Cała w kropki?!” – pomyślałem i nagle odechciało mi się spać.

– Cała w kropki?! – mam również przejęła się tym stwierdzeniem i zaraz usłyszałem jej szybkie kroki zmierzające do sypialni Marysi. Ja także wstałem i nie zważając na to, że nadal byłem w piżamie, kierowany ciekawością, poszedłem w tamtym kierunku. Kiedy wszedłem do pokoju, mam klęczała przy naszym małym słoniątku i oglądała ją ze wszystkich stron. Rzeczywiście Marysia-Pięknisia cała była pokryta czerwonymi krostkami, a na domiar złego wyglądała na bardzo osłabioną.

– Nie wygląda najlepiej! – stwierdziłem rzeczowo. – To chyba jakieś poważne choróbsko!

– Tak! – w głosie mamy słychać było troskę i zaniepokojenie. – Ma wysoką temperaturę, czemu zaraz zaradzimy podając jakiś środek przeciwzapalny. Bardziej jednak martwią mnie te krosty. Obawiam się, że to może być choroba zakaźna!

– Co masz na myśli? – zapytałem. – Czy chcesz przez to powiedzieć, że wszyscy możemy się… – przerwałem i spojrzałem mamie w oczy, a potem dokończyłem – zarazić?

– Obawiam się, że tak! – i nawet domyślam od kogo Marysia tą chorobę złapała.

– Od kogo!? – zapytaliśmy równocześnie z Irminą-Słoniną.

– Pamiętacie przyjęcie urodzinowe Piotrusia-Mikrusia? – zapytała mama sięgając do apteczki i szukając preparatu na zbicie gorączki.

– Tak. Pamiętam. – w tym momencie przypomniałem sobie słowa Marysi-Pięknisi, wypowiedziane dokładnie dwa tygodnie wcześniej podczas kolacji: „A na psijeńciu Piotluś był ciały w klopki!”

– Na tym przyjęciu kolega Marysi wyglądał bardzo podobnie jak ona dzisiaj. – wytłumaczyła mama. – Wtedy wyglądało to na niewinną wysypkę, może alergię. Teraz jednak rozumiem, że to coś bardziej poważnego. A wirus lub bakteria, która tę chorobę wywołuje potrzebował dokładnie dwóch tygodni od zarażenia do pojawienia się pierwszych objawów.

– Czy to oznacza, że my możemy zarazić się od Marysi? – to pytanie padło z ust Irminy-Słoniny, chociaż ja również miałem zamiar je zadać.

– Obawiam się, że tak! – odpowiedziała zupełnie poważnie mama. – Owszem, może się okazać, że już na tę chorobę chorowaliście i macie już wyrobioną odporność, ale jest spore prawdopodobieństwo, że jednak na nią zachorujecie. Muszę przyznać, że takie objawy widzę po raz pierwszy w życiu. Gdyby, któreś z was miało coś podobnego, z całą pewnością bym o tym pamiętała.

– A kiedy mogą się pojawić te objawy u nas? – zapytałem, a w myślach wyliczałem dni pozostałe do mojego wyjazdu skautowskiego.

– Nie wiem dokładnie, ale sądzę, że jeśli mielibyście się zarazić, to zapewne nastąpi to w ciągu najbliższych dwóch tygodni.

– No nie! – wykrzyknąłem. – Dokładnie za dwa tygodnie  zaczyna się obóz. A przecież wiesz jak bardzo mi na nim zależy!

– Wiem kochanie i zrobimy wszystko, co w naszej mocy, abyś na niego pojechał.

***

Mama natychmiast zabrała Marysię-Pięknisię do lekarza, który potwierdził obecność bardzo zakaźnego wirusa.

– Jeśli, ktoś w rodzinie jeszcze nie chorował, to z całą pewnością się rozchoruje! – powiedział – ten wirus przenosi się szybciej niż wiejący wiatr. Potem namnaża się w organizmie ofiary, aby po dwóch tygodniach dać pierwsze objawy: wysoką gorączkę i swędzące, czerwone krostki, których nie powinno się rozdrapywać. – Pan doktor przepisał też leki na zbicie gorączki, oraz przeciwwirusowe. I kazał smarować krosty jakimś dziwnym specyfikiem. – Objawy są widoczne przez około tydzień. Potem pacjent wraca do pełni sił. – kontynuował swój wywód. – Kiedy objawy zanikają, pacjent przestaje też zarażać.

Słuchałem wyjaśnień lekarza i… czułem się tak, jakbym usłyszał wyrok skazujący mnie na więzienie! Nie jestem głupi. Od razu skojarzyłem fakty i zrozumiałem, że moje plany związane z wyjazdem na obóz, w zasadzie legły w gruzach.

Kiedy wracaliśmy do domu, nie odezwałem się ani słowem. Gapiłem się w okno i narzekałem w myślach na „okrutny los”.

Mama widziała, że jestem zdołowany, ale i ona nie potrafiła znaleźć słów, które byłyby w stanie mnie pocieszyć.

Zaraz po przyjeździe do domu poszedłem do swojego pokoju i padłem na łóżko. Do późna w nocy nie mogłem zasnąć. A kiedy w końcu usnąłem, śniły mi się koszmary, o tym, że inne zwierzęta z drużyny biegają po lesie, a ja w tym czasie siedzę w domu i… obieram ziemniaki!

***

Czas mijał, a ja codziennie obserwowałem się w lustrze i… nic się nie działo. Byłem zdrowy jak byk. Na moim ciele nie było żadnych plamek, czy krost. Czułem się wyśmienicie i… z każdym dniem coraz bardziej wierzyłem w to, że jednak się nie rozchoruję! Nabrałem przekonania, że mimo wszystko mam już odporność na tę dziwną chorobę i pozostanę zdrowy.

W ten sposób dotrwałem do wieczora poprzedzającego nasz wyjazd.

– Mamo! – wykrzyknąłem rozradowany. – Tylko spójrz! Nie ma żadnych plamek, ani gorączki, ani żadnych innych objawów choróbska!

– Widzę kochanie. – potwierdziła mama oglądając mnie bardzo dokładnie. – Może jednak masz na te chorobę odporność, tak jak to sobie przez ostatnie dwa tygodnie wmawiałeś.

– Czy to oznacza, że mogę jutro jechać na obóz? – zapytałem rozpromieniony.

– Jeśli do rana nic się nie zmieni, to myślę, że będziesz mógł pojechać. – usłyszałem i omal nie rozbiłem sufitu głową, gdy z radości podskoczyłem wysoko w górę.

– Hurrraa! – wykrzyknąłem i pobiegłem do swojego pokoju, aby po raz kolejny sprawdzić czy plecak jest dobrze spakowany.

***

W nocy nie mogłem zasnąć z przejęcia. Sen przyszedł dopiero tuż przed świtem. Miałem wrażenie, że ledwie zapadłem w błogie objęcia morfeusza, a już zawył pierwszy sygnał budzika.

Zaspany zwlokłem się z łóżka i powłócząc nogami poszedłem do toalety. Zrobiłem siku, a potem umyłem ręce i buzię. Przemywałem oczy zimną wodą, kątem oka zerknąłem w kierunku lustra… Zerknąłem jeszcze raz, tym razem opuszczając kopytka i przysuwając trąbę do lustra. Cała moja twarz była pokryta czerwonymi plamkami!

– O nie! – powiedziałem szeptem sam do siebie. – Tylko nie to!

Wystawiłem język i zobaczyłem, że nawet on pokryty jest czerwonymi krostkami. Byłem chory!

Pierwszą moją myślą było, że mógłbym to jakoś zatuszować. Nawet chwyciłem puder mamy, aby zapudrować sobie twarz i ukryć krosty. Było ich jednak zbyt dużo. Pomyślałem też o moich kumplach z drużyny. „Przecież nie chcesz ich wszystkich pozarażać!” – zgromiłem w myślach samego siebie. – „Oni też czekali na ten wyjazd od roku i z całą pewnością woleliby spędzić ten czas na bieganiu po lesie z maczetą i dzidą, niż rozchorować się przeze mnie na kropkowe choróbsko!” Postanowiłem, że zostaję w domu!

Chwilę później poczułem osłabienie spowodowane wyraźnym wzrostem temperatury ciała. Poczłapałem do mamy i obudziłem ją, aby przekazać jej złe wieści.

– Oj! Kochanie! – wykrzyknęła na mój widok. – Tak mi przykro, skarbie!

– A więc jednak ominie mnie obóz w tym roku! – odparłem i usiadłem na sofie w salonie. Czułem, że gorączka daje mi się we znaki. – Ale przecież nie mogę pojechać i zarazić wszystkich zwierząt z drużyny! To byłoby nieodpowiedzialne.

– Masz rację kochanie. Mama przytuliła mnie trąbą.

– Nie dotykaj mnie bo i ty się zarazisz! – powiedziałem i odsunąłem się od niej.

– Jeśli miałam się zarazić, to zaraziłam się od Marysi-Pieknisi, tak jak ty Trąbalu! – powiedziała mama nadal ściskając mnie mocno.

***

Jeszcze tego samego dnia okazało się, że miała stuprocentową rację. Mama oraz Irmina-Słonina także dostały gorączki, a na ich ciałach pojawiły się czerwone kropki. W całej rodzinie jedynie tata okazał się odporny na chorobę. Za to musiał opiekować się naszą trójką i już po dwóch dniach był tak wyczerpany, że chciał od nas uciec i wrócić do pracy.

Na szczęście znając objawy Marysi-Pięknisi byliśmy już dobrze przygotowani. Każdy z nas dostał środki na zbicie gorączki, oraz leki przeciwwirusowe. Wysmarowaliśmy się także środkiem dezynfekującym i… zażywaliśmy dużo snu.

***

Tydzień później zwlokłem się z łóżka i poczłapałem do toalety. Opróżniłem pęcherz, umyłem ręce i przemyłem twarz. Spojrzałem uważniej na swoje odbicie w lustrze i… Nie było na niej ani jednej kropki. „Chyba choroba sobie poszła!” – ucieszyłem się w duchu. Chciałem krzyczeć z radości, ale pomyślałem, że inni domownicy jeszcze mogą spać. Wyszedłem z łazienki i… w progu natknąłem się na mojego tatę. Stanisława-Słonisława. O dziwo był już ubrany, jakby zaraz miał jechać do pracy.

– Cześć Trąbal – usłyszałem natychmiast. – Ty jeszcze nie gotowy?

– Nie gotowy… – powtórzyłem nieprzytomnym głosem. – Nie gotowy na co? – zapytałem w końcu.

– Chłopie! Pakuj plecak i wskakuj do auta. Jedziemy na obóz. Zostało jeszcze dwa tygodnie biegania po lesie. Nie pamiętasz?

Tego nie trzeba była mi dwa razy powtarzać. W ciągu pięciu minut byłem gotowy do drogi. Mama, również całkiem zdrowa wyłoniła się z kuchni i jakby nigdy nic, wręczyła mi torbę z kanapkami na drogę.

– Jedźcie ostrożnie powiedziała, a następnie ucałowała najpierw mnie, a potem tatę.

– Baw siem dobzie! – usłyszałem znajomy głosi Marysi-Pięknisi wychylającej się z za grzbietu mamy.

– Obiecuję! – powiedziałem podnosząc kopytko na znak przysięgi. Następnie uściskałem moją najmłodszą siostrzyczkę. – Opiekuj się wszystkimi podczas mojej nieobecności, dobrze?

– Ociwiście, zie dobzie! – odpowiedziała rezolutnie Marysia. – A ci mogem siem bawić twoimi kloćkami, jak cie nie beńdzie?

– Możesz! – odpowiedziałem uśmiechając się do niej. – Nimi też się opiekuj.

Moi rodzice spojrzeli na mnie ze zdziwionymi minami. Chyba przez chwilę zastanawiali się, czy aby na pewno czuję się już dobrze. Klocki lego to, zaraz po obozach skautowskich, moja największa pasja. Do tej pory nikomu nie pozwalałem się nimi bawić. A tu nagle taka odmiana!

No co każdy miewa takie chwile w życiu, że chce swoją radością podzielić się z innymi, a ja właśnie czegoś takiego doświadczałem.

***

Jechaliśmy pięć godzin. „Czemu nasze obozy zawsze odbywają się tak daleko?” – zastanawiałem się podczas drogi. – „Przecież w naszej okolicy są równie okazałe lasy jak ten do którego jedziemy! Może następnym razem zaproponuję jakąś bliższą lokalizację.”

Oczywiście nie był to czas stracony. Mieliśmy okazję pogadać z tatą o różnych sprawach. O chorobie, o tym jak zmęczony jest tata, po tym jak musiał się opiekować cała naszą czwórką przez ostatni tydzień i o tym, jak bardzo się cieszy na myśl o powrocie do pracy od przyszłego tygodnia. Ale najwięcej gadaliśmy o Marysi-Pięknisi, od której wszyscy się zaraziliśmy. No bo przecież najmniejsza w rodzinie, a wszystkim zrobiła takiego psikusa. Oczywiście to nie jej wina. Przecież nie zaraziła nas specjalnie. Ale mimo wszystko… Nie trzeba być dużym i silnym aby pokrzyżować plany wakacyjne swojego starszego brata!

***

Obóz udał się wspaniale. Trochę mnie ominęło, ale… tak naprawdę, to chyba te naj mniej przyjemne aspekty: kopanie latryn, budowa obozu, no i jedna burza z gradobiciem. Kiedy zajechałem wszyscy z drużyny wydali na mój widok gromki okrzyk: „Hip-hip Hurra!” – od razu poczułem się jakbym był tu z nimi od samego początku obozu.

***

Dziś minęły dokładnie dwa tygodnie od tamtego dnia. Obóz się zakończył. I jak co rok, nie zamieniłbym go na żadną inną formę wypoczynku wakacyjnego. Było po prostu super. Ale wszystko co dobre, w końcu się kończy. Dzisiaj wróciłem do domu po dwóch tygodniach obozowania w lesie. Byłem zmęczony, obolały od spania na twardej karimacie… Ale jednocześnie przeszczęśliwy. Dawno nie czułem się tak wspaniale wypoczęty i odprężony.

Z rozmachem zrzuciłem z pleców plecak i ustawiłem go w pobliżu pralni. Miałem zamiar rozpakować go i zrobić wielkie pranie. Widziałem jak mama krzywiła trąbę, gdy obok niej przechodziłem. No cóż, życie w lesie ma swoje uroki, ale oznacza także, że po jakimś czasie zaczyna się snuć za tobą coś takiego, mało przyjemnego… Miałem też zamiar wziąć prysznic, ale… w pierwszej kolejności zamierzałem chwilę odsapnąć w swoim pokoju. Otworzyłem drzwi i… zamarłem.

– Mamo! – wyrwał mi się z buzi dźwięk przypominający jęk. – Co się tu dziej?!

– Kaziałeś mi siem opiekować twoimi kloćkami! – usłyszałem głos Marysi-Pięknisi dochodzący z wnętrza pokoju. – A wieńć siem opiekowałam!

Klocki lego były chyba wszędzie. Na podłodze na biurku, na łóżku, na regale, nawet na pułkach z książkami i nie wiem, czy nie… na suficie.

– Jak taka malutka słonica jak ty, mogła zrobić tak wielki bałagan? – zapytałem zrezygnowanym głosem.

– Malysia potlafi lobić duzie budowle ź klocków lego! – odpowiedziała moja siostrzyczka z uśmiechem na buźce. – Ty mnie tego nauciłeś! – dodała łobuzersko nadymając poliki.

– Chyba masz rację! – odpowiedziałem i wszedłszy do pokoju, zamknąłem za sobą drzwi. Budowla stworzona przez Marysię-Piękniszę była imponująca, ale miała kilka niedoróbek, nad którymi musieliśmy wspólnie popracować!

***

No cóż… Muszę się z wami pożegnać. Mam mnóstwo roboty z tą budowlą… No wiecie… Do zobaczenia następnym razem. I nie rozpaczajcie, gdy coś pokrzyżuje wasze wakacyjne plany, z całą pewnością wszechświat szykuje dla was w to miejsce jakąś inną ciekawą niespodziankę.

Pozdrawiam,

Trąbal-Bombal Baloniasty.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *