Cześć dzieciaki! To był dla mnie bardzo ważny dzień. Czekaliśmy na niego całe miesiące i w końcu się doczekaliśmy.
Wszystko zaczęło się parę minut po północy. Ja i Irmina-Słonina spaliśmy już smacznie, gdy nagle jakiś hałas wyrwał mnie ze snu. Mama trzymając się za brzuch i od czasu do czasu krzywiąc się z bólu, krzątała się po domu pakując do torby różne rzeczy. Tata biegał wokół niej i próbował jaj pomagać. Specjalnie użyłem słowa „próbował”, bo tak naprawdę był tak zdenerwowany, że na bieganiu w kółko się kończyło. Na koniec mama kazała mu zabrać wszystkie naszykowane przez siebie pakunki i obydwoje skierowali się do wyjścia. Jeszcze w drzwiach, mama ucałowała mnie w czoło i wyściskała trąbą, a potem powiedziała:
– Jedziemy do szpitala, skarbie! Możesz wrócić do łóżka. Z samego rana przyjedzie do was ciocia Bania, więc nie musisz się o nic martwić. Pamiętaj, aby opiekować się Irminą. Jesteś teraz najstarszym mężczyzną w domu.
– Zajmę się wszystkim, mamo. – odpowiedziałem dumny jak paw. – Możesz być spokojna.
Rodzice wyszli, a ja zostałem w domu sam. To znaczy nie byłem sam, ale Irmina-Słonina spała na górze. Nie pozostało mi nic innego jak tylko wrócić do pokoju i także położyć się spać. Bardzo długo nie mogłem zasnąć. Przekręcałem się z boku na bok, wciąż rozmyślając o tym, co dzieje się z mamą i naszą siostrzyczką, która wkrótce miała się urodzić. Miałem nadzieję, że wszystko przebiegnie bez żadnych zakłóceń. Mimo to bardzo się denerwowałem.
Kiedy w końcu zasypiałem, za oknem wstawało już słońce. Wkrótce obudziło mnie szuranie krzeseł na dole. Zerwałem się z łóżka i czym prędzej pobiegłem sprawdzić co to za hałasy. Myślałem, że być może rodzice już wrócili. „Może to fałszywy alarm, albo mega-szybki poród.” – pomyślałem. Jednak na dole zastałem jedynie ciocię Banię-Kochanię. Nie żebym, był zawiedziony jej widokiem. Tak naprawdę to jest ona moją ulubioną ciocią. Jednak dziś wolałbym, zamiast niej, zastać mamę wraz z maleństwem.
– Cześć ciociu! – powiedziałem uśmiechając się do niej.
– Cześć, Trabalu! – ona również obdarzyła mnie swoim promiennym uśmiechem. – Czyżbyś nie mógł spać?
– Skąd wiesz? – zapytałem zaskoczony.
– Bo wyglądasz jak siedem nieszczęść. Oczy podkrążone, trąba pomarszczona, uszy wygniecione, włosy w nieładzie… Może jednak wrócisz jeszcze do łóżka?
– Nie ma mowy. I tak bym nie zasnął. – oświadczyłem stanowczo. – Posiedzę tu z tobą.
– Skoro tak to może zrobię nam po wielkim, parującym, pachnącym czekoladą, wiaderku kakao? Co ty na to?
– Z miłą chęcią! – wykrzyknąłem uśmiechając się od ucha do ucha. Ciocia Bania znała doskonale moje kulinarne gusta. – A do tego kanapkę z kremem bananowym, zgoda?
– Zgoda! – odpowiedziała i poszła do kuchni.
Usiadłem na kanapie i przez chwilę rozmyślałem o mamie, tacie i o Marysi. Byłem ciekawy, czy już się urodziła, czy też nadal kopie mamę od środka. Zanim ciocia zdążyła przygotować śniadanie, w salonie pojawiła się Irmina-Słonina.
– Cześć Trąbal! – powiedziała zaspanym głosem. – Mama jest w kuchni?
– Nie! – odpowiedziałem. – Rodzice pojechali w nocy do szpitala. Chyba dzisiaj, urodzi się Marysia!
– I nikt mnie nie obudził?! – moja siostrzyczka omal się nie rozpłakała. – Ja też chciałam pojechać.
– Nie wygłupiaj się! – odpowiedziałem. – Przecież wiesz, że do szpitala nie wpuszczają dzieci. Nawet ja zostałem w domu.
– A kto jest w kuchni? – zapytała gdy doleciał stamtąd kolejny stukot wiaderek.
– Sama zobacz. – odpowiedziałem, wiedząc, że się bardzo ucieszy widząc ciocię Banię.
Irmina, powłócząc nogami ruszyła w kierunku kuchni. Nagle stanęła w progu, jak zmrożona… chwilę później krzycząc „ciooocia!” rzuciła się na ciocię Banię i zawisła jej na szyi.
– Cześć skarbie! – krzyknęła ciocia, ściskając ją mocno swoją długą, delikatną trąbą. – Cieszę się, że cię widzę. Zaraz będzie śniadanie: kakao i kanapki z kremem bananowym.
– Moje ulubione jedzonko! – wykrzyknęła Irmina i zaraz rozsiadła się przy stole czekając aż talerz i wiaderko wylądują jej przed nosem.
Śniadanie było wyśmienite. Zajadaliśmy, aż nam się uszy trzęsły. Jednak zaraz po zakończeniu jedzenia, obydwoje zaczęliśmy się niecierpliwić.
– Ciekawe co z mamą? – zapytałem ni to ciocię Banię, ni to Irminę, ni to samego siebie.
– Ciociu, a może zadzwonisz do taty i spróbujesz się czegoś dowiedzieć?
– Dobrze. – odpowiedziała ciocia i sięgnęła po telefon. Zadzwoniła do taty, jednak niewiele się od niego dowiedzieliśmy. Tata był, jak to określiła ciocia, „kłębkiem nerwów”. Jedyne co udało się nam z niego wyciągnąć, to tyle, że mama nadal jeszcze nie urodziła. Tata mówił coś o jakichś wodach, które odeszły, czy coś takiego. Potem, że już mu palma na głowie urosła przez to całe czekanie. I że najchętniej to poszedłby spać. Nie była to wiadomość, która by nas uspokoiła.
– Dlaczego to tyle trwa? – zapytałem ciocię jakiś kwadrans później.
– Każdy poród jest inny. – odpowiedziała. – Jeden trwa dwie godziny i jest po sprawie, a inne ciągną się i ciągną, nawet kilkanaście godzin.
– A czy to nie jest niebezpieczne dla mamy, albo maleństwa? – zapytała całkiem mądrze, moja siostra.
– Długi poród może powodować pewne utrudnienia, a nawet komplikacje… – oznajmiła ciocia. – Jednak wasza mama jest w szpitalu, pod opieką najlepszych specjalistów. Nie ma więc czego się obawiać.
Mimo to, argumenty cioci, nie przekonały ani nas, ani jej. Do obiadu cała nasza trójka wyglądała tak, jakbyśmy zarazili się od taty chorobą „nerwowych kłębków”. Każde z nas co chwilę spoglądało na telefon, z nadzieją, że to przyspieszy moment, w którym zadzwoni i zacznie podskakiwać wibrując. Do obiadu nic takiego jednak się nie wydarzyło.
Na obiad dostaliśmy marynowane ananasy z beczki, bo ciocia denerwowała się nie mniej niż my i nie miała głowy, do tego, aby przygotować prawdziwy posiłek z dwóch dań. Kiedy kończyliśmy jeść, a ja dopijałem właśnie kompot z fig, nagle rozległ się dźwięk dzwonka. Wszyscy troje rzuciliśmy się na telefon.
To był tata. Krzyczał do słuchawki, więc myśleliśmy na początku, że stało się coś złego. Jednak po chwili okazało się, że on po prostu się cieszył. „Marysia jest cała i zdrowa!” – usłyszałem w słuchawce. – „Trochę duża jak na noworodka, ale urodziła się bez żadnych komplikacji! Mama czuje się dobrze! Teraz karmi nasze maleństwo!”
– Uuufff – odsapnęliśmy wszyscy.
– Ale się cieszę! – krzyknęła Irmina-Słonina. – Mam siostrzyczkę! Mam siostrzyczkę! – zaczęła wykrzykiwać podskakując i wirując niczym baletnica.
– Całe szczęście, że już jest po wszystkim! – powiedziałem, czując, jakby jakiś wielki ciężar spadł z moich ramion. – Dłużej bym nie wytrzymał, tego całego wyczekiwania.
– Obawiam się, że ja również! – odpowiedziała ciocia Bania i uśmiechnęła się nerwowo.
Nasze maleństwo w końcu przyszło na świat. Długo na nie czekaliśmy. Jednak, jak mawia mój tato: „na to co najlepsze w życiu, zawsze trzeba długo czekać”. Jak zwykle miał rację. Dnia narodzin Marysi, nie zapomnę do końca swojego życia. I nie dlatego, że się nie wyspałem, ani nie dlatego, że zjadłem pyszne śniadanie, nawet nie dlatego, że odwiedziła nas ciocia Bania-Kochania. Nie zapomnę tego dnia ponieważ jeszcze nigdy nie denerwowałem się tak mocno jak dziś i jeszcze nigdy nie ucieszyłem się tak bardzo słysząc jedno, jedyne zdanie: „Marysia jest cała i zdrowa!” Oj chyba dzisiejszej nocy również nie pośpię zbyt długo. Przecież taką wiadomość trzeba uczcić. A to oznacza, że dziś w nocy robimy z Irminą wielki bal.
Zapraszam was wszystkich. Jeśli nie pamiętacie adresu, to podaję: Afryka, za wielkim baobabem w prawo.
Pozdrawiam i życzę kolorowych snów.
Słoń Trąbal-Bombal.