Witajcie moi drodzy. Wasz słoń Trąbal-Bombal kłania się nisko. Dziś opowiem wam o wydarzeniu, które mogło skończyć się bardzo nieprzyjemnie. A wszystko przez jakiegoś małpiszona… Ale najlepiej będzie jak opowiem wam całą historię po kolei. Usiądźcie wiec wygodnie i zapraszam do słuchania.
Nasza opowieść zaczęła się w sobotę. Sobota to taki dziwny dzień tygodnia. Z jednej strony jest to dzień wolny od szkoły, a z drugiej… No właśnie trzeba sprzątnąć swój pokój, pomóc mamie w porządkach, a czasem też tacie w pracach ogrodowych. „A gdzie czas na zabawę i na rozrywkę?!” – zadaję czasem pytanie.
Mimo, że porządki nie są moim ulubionym zajęciem, zdążyłem do nich przywyknąć. Staram się więc wykonać wszystkie zaplanowane prace jak najszybciej, aby po obiedzie mieć czas wyłącznie na zabawę. Tego dnia również szybko uporałem się ze ścieraniem kurzy, odkurzaniem pokoju, ścieleniem łóżka i porządkowaniem biurka. Potem wyniosłem jeszcze śmiecie i zamiotłem przedpokój. Na koniec skosiłem trawnik i już przed południem byłem wolny jak dzika świnia.
Po obiedzie mama zaproponowała, abyśmy całą czwórką udali się na spacer do parku. Nie bardzo miałem na to ochotę. Chciałem poczytać komiks „Super-słoń i najeźdźcy z planety Macek”. Byłem ciekawy, jak tym razem mój ulubiony bohater poradzi sobie z kosmitami. Z drugiej strony, park to bardzo fajne miejsce, gdzie można się całkiem nieźle zabawić. Zdecydowałem więc, że komiks może trochę poczekać. A więc poszliśmy. Mama z tatą szli powoli trzymając się za trąby. Uśmiechali się do siebie nawzajem i coś do siebie szeptali. Nie słuchałem o czym mówili, bo po pierwsze nie byłem tym zainteresowany, a po drugie zajęty byłem ciągłym uciekaniem przed Irminą-Słoniną, która przez całą drogę była berkiem.
W parku było super. Najpierw bawiłem się z Irminą w chowanego, a potem zrobiłem na nią zasadzkę. Ukryłem się w krzakach, doczepiłem do trąby wielkie liście, które wyglądały jak skrzydła gigantycznego nietoperza. I kiedy moja siostra przechodziła obok, wyskoczyłem na nią znienacka i tak wystraszyłem, że z krzykiem pobiegła do rodziców. Myślałem, że pęknę ze śmiechu. Potem musiałem wysłuchać swojego taty, który opowiadał, jak należy traktować młodszą siostrę. „Tylko ciekawe skąd może to wiedzieć, skoro miał tylko brata i to starszego od siebie?” – pomyślałem, ale na wszelki wypadek, nie odzywałem się. W końcu musiałem przeprosić Irminę i się do niej uśmiechnąć. „I po co to wszystko? Przecież to było tylko dla zabawy!” – pomyślałem, ale znowu nic nie mówiłem, tylko wyszczerzyłem kły, aby mieć to już z głowy. Chwile później razem z siostrą wróciliśmy do zabawy. Tym razem wspólnie zrobiliśmy zasadzkę na inne zwierzaki bawiące się w parku. O dziwo Irmina-Słonina śmiała się i to głośniej niż ja.
Po upływie około półtorej godziny, mama i tato, podnieśli się z ławki i zawołali na nas, oznajmiając, że pora wracać do domu. Chcieliśmy jeszcze zostać. Jednak mama poczuła się wyczerpana tym wyjściem i chciała już wracać. „Tak swoją drogą, to nie mam pojęcia czym się tak zmęczyła, przecież razem z tatą cały czas przesiedzieli na ławce!” Jak wiecie nasza mama jest w ciąży i spodziewa się malutkiego słoniątka. A co za tym idzie, jeśli mama mówi, że się zmęczyła i pora wracać, to znaczy, że PORA WRACAĆ. Więc ruszyliśmy.
Nie uszliśmy jednak więcej niż trzysta metrów, nawet nie opuściliśmy jeszcze terenu parku, gdy jeden małpiszon zastawił na nas zasadzkę. Wcześniej ja i Irmina nastraszyliśmy jego, a teraz on postanowił się zrewanżować. Nie był jednak tak oryginalny jak my. Jego zasadzka była prostacka. Kiedy szliśmy, rzucił nam pod nogi skórkę od banana. Chyba myślał, że nas tym zaskoczy. Najwyraźniej nie wiedział z kim ma do czynienia. Zwinnym skokiem ominąłem przeszkodę i dałem znak Irminie, aby zrobiła to samo. Odwróciłem się w stronę krzaków, w których zauważyłem cień ukrywającego się małpiszona. Pomachałem mu trąbą śmiejąc się z jego prostackiej zasadzki, w którą nie wpadłby nikt, kto ma choćby odrobinę sprytu. I nagle usłyszałem rumor.
Odwróciłem się i zobaczyłem co się stało. Mama najwidoczniej nie miała sprytu wystarczająco dużo. Chyba nie spostrzegła leżącej na chodniku skórki od banana i poślizgnęła się na niej. Przez kilka chwil próbowała uniknąć upadku, a tata starał się ją złapać. Jednak ich próby okazały się bezskuteczne. Mama choć broniła się jak mogła upadła na ziemię. Chroniąc swój brzuch oraz znajdującego się w nim malucha, przed wstrząsem upadku, oraz przed zgnieceniem, zdarła sobie całą trąbę, ukruszyła lewy kieł, pościerała trzy kolana i nadwyrężyła jeden ze stawów czwartej nogi. Jednym słowem istna kraksa. Cała sytuacja wyglądałaby nawet dość komicznie, gdyby nie fakt, że mogła się skończyć śmiercią naszego malutkiego, jeszcze nie narodzonego słoniątka. Zaraz całą trójką podbiegliśmy do mamy i zaczęliśmy pomagać jej wstać. Mama oprócz kilku stłuczeń nie czuła się źle. Jednak wszyscy, a ona najbardziej, baliśmy się o słoniątko. Szybkim krokiem udaliśmy się do domu. Na odchodnym spojrzałem jeszcze raz w kierunku krzaków. Jednak małpiszon zdążył się już ulotnić.
Kiedy przyszliśmy do domu, tata uruchomił samochód i wszyscy pojechaliśmy do szpitala, aby lekarz skontrolował, czy wszystko jest w porządku zarówno z mamą, jak i naszym maluszkiem. To były chyba najdłuższe dwie godziny w moim życiu. Musieliśmy przepuścić kilka innych zwierząt, które przybyły do szpitala przed nami. Jedna zebra to wyglądała, jakby za chwilę miała urodzić swoje dzieciątko. W końcu mama weszła do gabinetu lekarza. Czekaliśmy zniecierpliwieni, mając nadzieję, że wszystko dobrze się zakończy. Potem do gabinetu wszedł również tata. Po kilku minutach wyszedł stamtąd zadowolony, a my odetchnęliśmy w ulgą.
– Pan doktor zaprasza was do gabinetu. – powiedział.
Lekaż siedział przy łóżku na którym leżała nasza mama. W ręku trzymał jakieś dziwne urządzenie, którym przesuwał po brzuchu mamy.
– Chcecie zobaczyć swoją siostrzyczkę? – zapytał pokazując łapką na ekran niewielkiego monitora. Na czarno-białym ekranie coś się poruszało. Było bardzo małe, ale miało malutką trąbę i nawet maleńkie, ledwo widoczne kiełki. Poruszało się i to całkiem sprawnie.
– A skąd pan wie, że to ona, a nie on? – zapytałem zaciekawiony.
– Lekarze wiedzą takie rzeczy! – oświadczył mi, a po chwili zwrócił się do mamy i taty:
– Dziecko jest zdrowe i nic mu nie dolega. Możecie państwo śmiało wracać do domu. Upadek okazał się mniej niebezpieczny niż mógł być. Proszę sobie tylko opatrzyć zdarte nogi i trąbę. I w przyszłości, proszę uważnie patrzeć pod nogi.
Kiedy wróciliśmy do domu było już po północy. Początkowy smutek i zmartwienie, powoli nas opuszczało. Było późno i wszyscy byliśmy bardzo zmęczeni. Mimo to zaraz po powrocie, jeszcze raz wystraszyłem Irmine-Słoninę tym razem udając pomruki wściekłej pantery. Nawet rodzice śmiali się, kiedy wrzeszcząc, jednym susem wskoczyła tacie na plecy.
– Ratunku! Pantera! Pantera! – krzyczała. A tata zaczął podskakiwać podrzucając ją całą do góry.
Całe szczęście wszystko się dobrze skończyło. Jednak kraksa mamy mogła okazać się bardzo niebezpieczną. Teraz już wiem, że będąc w ciąży nasze mamy muszą być bardzo ostrożne.
Wam również zalecam ostrożność. Zwłaszcza w kontaktach z podstępnymi małpiszonami.
Życzę wam przyjemnych snów.
Paa!