(Opowiadanie dla dorosłych)

Na podstawie prozy Andrzeja Pilipiuka (teks napisany na konkurs literacki “U nas za stodołą…”)

Wstęp

Blackfoot w stanie Idaho – Eksperymentalne Laboratorium Badawcze przy Stanowym Instytucie Ziemniaka. Połowa XX wieku.

– Nareszcie Martin! Nareszcie! – wykrzyknął John Dustin odrywając się od okularu laboratoryjnego mikroskopu. – Udało się! Nareszcie tego dokonaliśmy!

– Pozwól, niech spojrzę na to swoim okiem. – Martin Tanner szef projektu Potato-Beetle-Death w skrócie PBD, którego celem było opracowanie skutecznego środka biobójczego mającego raz na zawsze rozwiązać problem stonki ziemniaczanej, ze sceptycyzmem podszedł do stanowiska pracy rozentuzjazmowanego Johna. Pochylił się na mikroskopem. Spojrzał przez okular, co nie było łatwe w przyłbicy ochronnej hełmu, mającego chronić użytkownika przed najbardziej zajadłymi toksynami znanymi (lub nie znanymi) ludzkości. Wyregulował ostrość, a potem zaniemówił z przejęcia.

– Nie do wiary, John! To naprawdę działa! – wykrzyknął, poderwał się ze stołka, a następnie chwycił podwładnego w objęcia i okręcił go niczym tancerz swoją partnerkę. Zaskoczony podwładny, po raz pierwszy widząc szefa w takim stanie, zesztywniał i uśmiechnął się nerwowo.

Badania nad projektem PBD zespół Martina kontynuował od ponad siedmiu lat. Jak do tej pory bezskutecznie. Owszem opracowali dziesiątki środków owadobójczych, z których niektóre przeszły pozytywnie testy i są obecnie używane do zwalczania mszyc, pędraków, larw motyli, do ubijania szczurów i innych szkodników. Jeden z preparatów zarekwirowało wojsko i obecnie trwały prace nad jego wdrożeniem do użytku jako broń biologiczna. Dwa związki okazały się tak toksyczne, że ich próbki zostały natychmiast zniszczone, a cała dokumentacja trafiła do Archiwum X. Jednak żaden z tych środków nie okazał się skuteczny wobec cholerstwa jakim jest stonka ziemniaczana.

PBD jako projekt finansowany przez US Food and Agriculture Organization, przez siedem lat nie przyniósł spodziewanych efektów. Martin od dłuższego czasu obawiał się, że jeśli nie uda się osiągnąć jakiegoś spektakularnego sukcesu, wkrótce rządowe dofinansowanie się skończy, a on i jego ludzie wylądują na bruku.

Rozpoczęte przed dwoma miesiącami prace nad wzbogaceniem DDT o izotop uranu 235 były ostatnią nadzieją Martina i całego projektu. A dziś udało się osiągnąć długo oczekiwany sukces.

***

– Podsumowując, próbka 3598721-DDT/U235 jest stabilna i wykazuje aktywność biologiczną względem materiału pobranego od stonki ziemniaczanej! – Martin z przejęciem tłumaczył swoim przełożonym zebranym w niewielkiej sali konferencyjnej instytutu. – To wielki krok ludzkości w walce z tym perfidnym szkodnikiem! I jeśli nie macie nic przeciwko, chciałbym w przyszłym tygodniu wykonać próbne opryski na polu eksperymentalnym PB12S, aby udowodnić jego skuteczność.

Zgodę uzyskał natychmiast. Szefowie instytutu równie mocno jak Martin, pragnęli udowodnić, że nakłady, które ponoszą na działalność instytutu nie są marnotrawione. Oni także pragnęli, aby projekt PBD zakończył się powodzeniem.

***

– Martin! – John Dustin i jego przełożony, a zarazem najlepszy przyjaciel Martin Tanner ubrani w skafandry przypominające te z opowieści Science Fiction, przemierzali równe zagony eksperymentalnej plantacji ziemniaka PB12S obserwując jakie skutki odniósł ich najnowszy eksperyment. – Obawiam się, że to nie podziałało!

– Mylisz się przyjacielu! Zadziałało! – głos Martina przepełniony był rozpaczą. – Zadziałało i to jeszcze jak… – wiedział, że przyglądający się im z oddalenia szefostwie instytutu na pewno nie będą zadowoleni.

– Myślę, że czas przejść na wcześniejszą emeryturą – stwierdził John, jakby cała sytuacja wcale go nie przerażała.

– To czeka nas z całą pewnością, ale… – Martin rozejrzał się dookoła. Plantacja rozciągała się aż po horyzont. – Ale najpierw każą nam to posprzątać.

***

Próbka 3598721-DDT/U235 okazała się nie tyle nieskuteczna, co skuteczna w niewłaściwy sposób. Zamiast uśmiercać znienawidzonego owada, spowodowała jego mutację. W wyniku jej działania powstał zupełnie nowy gatunek Leptinotarsa decemlineata gigantica, której masa i żarłoczność uległy podwojeniu w stosunku do pierwowzoru. Nowy gatunek mnożył się też dwukrotnie szybciej, a podobnie jak forma wyjściowa był odporny na każdy zastosowany wobec niej środek biobójczy.

Tak jak spodziewał się Martin, projekt PBD został zawieszony, a jego szef wyznaczony do posprzątania „bałaganu”, który stworzył. Ale jak pozbyć się czegoś co jest „nieśmiertelne”? Po dwóch tygodniach nieudanych prób Martin podjął decyzję ostateczną. Rozkazał spalić całą plantację.

Wynajęto do tego celu oddział wojsk lądowych, którzy za pomocą miotaczy ognia dokonali ostatecznego aktu zniszczenia.

Jakież było zdziwienie Martina, gdy przechadzając się po spopielonych pozostałościach po eksperymentalnej plantacji ziemniaka PB12S, spostrzegł ku swemu przerażeniu, ogromną stonkę wygrzebującą się z popiołów.

***

– Te cholery przetrwały atak miotaczy ognia! – krzyczał martin z przerażeniem w oczach. – Nie można ich zabić! A w dodatku przelazły na sąsiednie plantacje!

– Musi być jakiś sposób, żeby się ich pozbyć! – John siedział zasępiony ukrywając zmęczoną twarz w dłoniach. – Na pewno istnieje coś co będzie w stanie je zniszczyć!

– Mam! – wykrzyknął nagle Martin a w jego oczach można było dostrzec początki obłędu. – Spuścimy na nie bombę jądrową! Wezwiemy wojsko i niech przeprowadzą na nich te swoje próby nuklearne! Ha, ha, ha! Tego te paskudy nie przetrwają!

– A może by tak… – John zrobił podstępną minę, jakby właśnie zaświtał mu w głowie szatański plan.

***

Trzy dni później – Eksperymentalne Laboratorium Badawcze przy Stanowym Instytucie Ziemniaka w Blackfoot w stanie Idaho, po uprzedniej ewakuacji mieszkańców kilku sąsiadujących miasteczek i wsi, zostało zrównane z ziemią. Oficjalnie w tym miejscu przeprowadzono próby jądrowe. Nieoficjalnie, zażegnano największej w dziejach USA zarazy zwanej Leptinotarsa decemlineata gigantica.

Jednakże zanim doszło do odpalenia ładunku nuklearnego na terenie eksperymentalnej plantacji ziemniaków pojawiło się kilkaset czarnoskórych robotników sezonowych, których jedynym zadaniem było… zebranie każdej napotkanej stonki ziemniaczanej, każdej larwy i każdego jajeczka. Zebrano niemal pół tony charakterystycznych paskowanych chrząszczy.

Późnym wieczorem na placu przed instytutem wylądował niepozorny samolot rolniczy. Stonki zapakowano do odpowiednich zbiorników i samolot wystartował.

Kilka godzin później zawartość zbiorników rozpylono nad jednym z Sowieckich Państw.

***

– Niech teraz Komuniści radzą sobie z naszymi stonkami! – wykrzyknął Martin Tanner zacierając ręce – Buahaha!

Rozwinięcie

Państwowe Gospodarstwo Rolne w Sielcu. Połowa XX wieku. Lato

Panie Naszelniku! Panie Naszelniku! – Roman Karaś, zwany przez kumpli Romusiem wbiegł do gabinetu Naczelnika Państwowego Gospodarstwa Rolnego w Sielcu Mieczysława Szpakowskiego, nie pukając do drzwi.

Naczelnik obłapiający właśnie tęgawą panią Krysię z rachuby, poderwał się na równe nogi, a Pani Krysia odwróciwszy się w stronę okna zaczęła poprawiać garderobę.

– Obywatelu Karaś! Jak śmiecie wchodzić do mojego gabinetu bez pukania! – wrzasnął na całe gardło Naczelnik. – Nie widzicie, że… że ja tu pracuję?! Postawię was do raportu! Marnie skończycie, Karaś!

– Ale panie Naszelniku! – nieśmiało kontynuował Romuś. – Kata!… kada!…

– Nie dość że wchodzisz bez pukania, to jeszcze nietrzeźwy! W takim stanie do pracy łajzo przychodzisz?! – krzyknął Naczelnik zrozumiawszy w jakim stanie jest jego pracownik. – Już ja ci tego płazem nie puszczę! Naganę do akt wpiszę!

– Panie Naszelniku… – nie dawał za wygraną Romuś. – Kata… stroffa!

– Katastrofa? – nagle do Naczelnika dotarł sens słowa wypowiedzianego przez podwładnego. – Jaka znowu katastrofa?! – zakrzyknął potrząsając wątłego chłopinę za ramiona.

– Katasssrtroffa ziemniaszana! – powiedział Romuś, chuchając nieświeżym oddechem prosto w twarz Naczelnika. – Szystko szlag trafił!

– O czym ty człowieku gadasz?! – Naczelnik ponownie potrząsnął Romusiem. – Mówże do jasnej cholery!

– Panie Naczelniku! – tym razem do gabinetu wpadł Józek Kozak, brygadzista mechanik, który nadzorował opryski. – Panie Naczelniku… – powtórzył zdyszany i zaniemówił gdyż dopiero teraz dostrzegł Naczelnika potrząsającego Romusiem niczym szmacianą kukłą.

– Następny jak do siebie wchodzi! – wrzasnął Naczelnik odstawiając Karasia pod ścianę i kierując uwagę na nowo przybyłym. – Czy wy wszyscy na głowy poupadaliście?! Zapomnieliście, że wchodząc do gabinetu przełożonego należy zapukać?!

– Panie Naczelniku! Mamy sytuację kryzysową! – zaczął bronić się Józek.

– Panie Naczelniku! – do gabinetu wpadł kolejny zadyszany mężczyzna. Podobnie jak poprzednicy on również nie zapukał.

– Niech zgadnę panie Wiesiu. – zwrócił się do nowo przybyłego. – Czy chodzi o katastrofę?

– A więc już pan wie? – Wiesław Misiewicz, odpowiedzialny za plantacje ziemniaków rozejrzał się po pozostałych osobach przebywających w gabinecie. – To prawdziwa tragedia!

– Czy któryś z was w końcu wyjaśni mi co się stało? – zapytał Naczelnik siadając za biurkiem i kiwając z niedowierzaniem głową. – Nadal nic nie rozumiem.

– Kattassstroffa ziemniaszana, panie Naszelniku… – zaczął jako pierwszy Romuś.

– A może ktoś inny mi to wyjaśni? – Mieczysław Szpakowski wyglądał na człowieka na skraju załamania nerwowego. – I zabierzcie mi tego pijaka sprzed oczu bo nie wytrzymam…

– Panie Naczelniku, – zaczął Wiesiu. – Szlag trafił całą uprawę ziemniaków!

– Co?! Dwadzieścia hektarów?!

– Co do krzaczka, panie Naczelniku. – odpowiedział pan Józek. – Wszystko zeżarte przez stonkę!

– Przez stonkę? – powtórzył Naczelnik kiwając z niedowierzaniem głową. – A nie mamy czegoś, żeby ją zwalczyć?

– Próbowaliśmy wszystkiego, – tłumaczył Józef Kozak. – ale tego draństwa nic nie bierze!

***

Jako pierwszy na gigantyczną odmianę stonki ziemniaczanej natknął się Roman Karaś, który wraz ze swoim trzyosobowym zespołem zajmował się pieleniem ziemniaków. Widząc niespotykane rozmiary chrząszcza, oraz jego niespotykaną żarłoczność, od razu poinformował o swoim znalezisku przełożonych.

Początkowo, sprawy gigantycznego szkodnika nikt nie potraktował poważnie. Wszyscy uznali doniesienie za kolejny alkoholowy zwid Romusia. Tymczasem Karaś czując, że sprawa jest poważna nie zamierzał się poddawać. Wsiadłszy na swój zdezelowany, przedwojenny rower, slalomem dotarł ponownie na pole ziemniaków. „Udowodnię wszystkim, że to nie żaden alkoholowy zwid, tylko najprawdziwsza egipska plaga!” – postanowił chwytając największą stonkę i wkładając do słoika po musztardzie.

***

Teraz, mając prawdziwe dowody tuż przed oczyma, Józef Kozak spojrzał na Romusia bardziej życzliwym okiem.

– To naprawdę ogromne bydle! – powiedział brygadzista mechanik do Wiesława Misiewicza, odpowiadającego za uprawy ziemniaków. – Nigdy wcześniej nie widziałem tak wielkiej sztuki.

– Ja też nie! – przyznał Wiesio, patrząc owadowi oko w oko. – Czy mamy coś, żeby je zwalczyć?

– Jasne! – bez zastanowienia odpowiedział Józek. – zaczniemy standardowo od jednego z łagodniejszych pestycydów, a jak nie podziała, to przywalimy z grubej rury.

– DDT? – zapytał poważnie Wiesio.

– Tak. Azotoks poradzi sobie z każdym paskudztwem! – z dumą w głosie odparł Józef.

– A więc do dzieła obywatelu Kozak! – odparł Wiesio uspokojony zapewnieniami Józefa.

***

Opryski trwały już trzeci tydzień. Józef Kozak jeszcze nigdy nie widział, żeby jakiekolwiek paskudztwo przetrwało takie dawki azotoksu. Opracowany jeszcze w ubiegłym stuleciu środek owadobójczy dichlorodifenylotrichloroetan zwany powszechnie DDT, od 1947 był produkowany przez Zakłady Chemiczne Organika Azot w Jaworznie pod nazwą Azotoks. Było to najmocniejszy pestycyd w arsenale znajdującym się w Państwowym Gospodarstwie Rolnym w Sielcu. Ba silniejszym środkiem nie dysponował nikt w całej Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej, ani nawet w ZSSR.

Po nieskutecznym oprysku mniej zjadliwym środkiem, Józef, zgodnie z zapowiedzią zastosował Azotoks trzymając się ściśle zalecanych stężeń środka. Widząc jednak, że i to nie przyniosło żadnych pozytywnych efektów. Tym razem zdecydował walnąć potrójną dawkę.

Jednakże Leptinotarsa decemlineata gigantica nic sobie nie robiła z zabiegów obywatela Józefa Kozaka. Popryskana zabójczym stężeniem DDT nadal zajadała w najlepsze ziemniaki i rozmnażała się na potęgę.

– Obawiam się, że trzeba natychmiast poinformować o wszystkim Naczelnika. – powiedział Kozak zeskakując z traktora. – Tej stonki nic nie powstrzyma!

***

Naczelnik czekał na samochód, który miał go za chwilę zawieźć do Chełma, żeby mógł zdać sprawę z zaistniałej katastrofalnej sytuacji. Dwadzieścia hektarów ziemniaków trafił szlag i to w zaledwie trzy tygodnie. Taka strata mocno nadwyręży fundusze ich gospodarstwa, ale naprawdę nie dało się nic zrobić! Obywatel Kozak użył wszystkich dostępnych środków, jednak nic nie podziałało na tą ogromną odmianę stonki.

Najgorsze, że żarłoczne owady zniszczywszy doszczętnie plantację w PGR już zaczynały atakować sąsiednie uprawy ziemniaków drobnych rolników. Tylko patrzeć jak pojawią się w kolejnych PGR-ach. Trzeba było działać jak najszybciej, gdyż sytuacja, jeśli wymknie się spod kontroli może doprowadzić do klęski głodowej w całym kraju.

Nagle czarna wołga zajechała na plac przed budynkiem biura. Naczelnik poprawił krawat rozluźnił wykrochmalony kołnierz koszuli. „Ciekawe jak z podobnymi bestiami radzono sobie w średniowieczu?” – przeleciało mu przez myśl. – „Czy wzywano jakiegoś błędnego rycerza? A może sprawę załatwiał… jakiś wiedźmin?” – z tą myślą pochylił się i wcisnął na skórzane siedzenie auta. Stojący obok niego obywatel Kozak zatrzasnął za Naczelnikiem drzwi. Samochód ruszył wzbijając tumany kurzu.

***

Następnego ranka, jakieś dwadzieścia kilometrów na południe od Sielca, ze swej starej, krytej strzechą chałupy, wytoczył się zataczając na wszystkie strony mężczyzna. Jego nieogolona twarz pokryta była wieloma bliznami, a zamglony teraz wzrok potrafił zmrozić krew w żyłach największego nawet chojraka. Mimo, iż lato było w pełni, a poranek zapowiadał upalny dzień, człowiek ten ubrany był w stary, wytarty i mocno poplamiony waciak. Nogi natomiast obute miał w równie stare i wysłużone gumowce. Jakub Wędrowycz, egzorcysta amator, którego śmiało można by nazwać współczesnym wiedźminem postanowił odcedzić kartofelki.

W ślad za Jakubem z chaty wysunął się jeszcze starszy i równie strudzony życiem Semen Korczaszko, stary kozak i najlepszy druh Jakuba. Jemu także uczucia zdążyły się skroplić i teraz czuł mocne kłucie w nerkach.

Jak co dzień rano, po upojnej nocy, przyjaciele dowlekli się do starej jabłoni, aby w spokoju opróżnić pęcherze.

– Popatrz tylko! – zaczął Semen z błogością spoglądając w górę (ilość wydalanych płynów świadczyła o tym jak dużo samogonu opróżnili tej nocy). – Uschła kolejna jabłonka.

– Rzeczywiście! – Oburzył się Jakub uniósłszy głowę. – To na pewno robota Bardaków! Chyba nadeszła pora, żeby dać im nauczkę!

– Poczekaj! – wstrzymał mordercze zapędy przyjaciela Semen. – Myślę, że tym razem to nasza wina.

– Że co? – oburzył się Jakub zapinając spodnie. – Chyba nie zamierzasz bronić tych padalców przed moim gniewem?!

– Znasz mnie. – odpowiedział mu przyjaciel. Wiesz dobrze, że nienawidzę ich równie mocno co ty! A i zawsze to jakaś rozrywka, jak się kilka kości wrogowi poprzestawia. Ale… Tym razem to chyba nie Bardaki są winni, tylko my sami.

– A możesz mi to Szerloku wyjaśnić? – poprosił Jakub najwyraźniej nie nadążając za tokiem rozumowania kumpla.

– Oczywiście Watsonie. Chodzi o to, że ta jabłonka, podobnie jak poprzednie, uschła zapewne przez nas… A raczej przez nasz mocz. Wygląda na to, że za dużo w nim alkoholu, a to najwyraźniej nie służy roślinom.

– Że co? Alkohol im nie służy? – Jakub nie potrafił wpuścić do umysłu możliwości, iż alkohol może komuś, lub czemuś nie służyć. – Abstynenckie… Twu! – splunął pod nogi. – drzewo na moim majdanie? – Kończąc zdanie chwycił pień uschniętego drzewka i szarpnął z całych sił.

Trudno powiedzieć, czy nadwątlone chorobą drzewo okazało się tak słabe, czy też wciąż nabuzowany płynącym w jego żyłach alkoholem starzec wykrzesał z siebie tak dużo sił, faktem stało się jednak to, że szarpnięta przez Jakuba jabłonka złamała się nagle, a on wraz z drzewem runął na ziemię wprost w rosnący obok zagon kartofli.

Widząc to Semen natychmiast rzucił się towarzyszowi z pomocą. Szarpał go za poły waciaka wyciągając spod przyciskających go gałęzi i pnia uschłej jabłonki. Jakub także próbował się oswobodzić z uścisku starego drzewa. Jednak nie było to łatwe. Jabłonka, jakby w akcie zemsty, wcisnęła swe uschłe gałęzie głęboko w poły waciaka.

W końcu wspólnymi siłami udało się wyswobodzić Jakuba na tyle, iż na czworaka wypełzł spod gałęzi i teraz powoli odsuwał się w bok. Nagle jago wzrok spoczął na dziwnym obiekcie, którego nigdy wcześniej nie oglądał.

– Spójrz tylko na tego robala! – wykrzyknął machając ręką na Semena. – To jakby jakaś gigantyczna biedronka, czy coś?! – ni to zapytał ni to stwierdził.

– Trochę to to do biedronki podobne!- Z miną znawcy osądził Semen przyglądając się dziwnemu stworzeniu. – Tylko jakieś takie wielkie… No i zamiast kropek ma paski!

– Ciekawe skąd to coś się wzięło? I co do cholery robi na mim polu?

– Nie wiem skąd się wzięło… – Semen wskazywał wielkiego robaka brudnym paluchem zakończonym brązowym szponiastym pazurem. – Ale na pewno wiem co robi! To coś właśnie zżera twoje kartofle!

I rzeczywiście wielki owad nie zważając na obecność dwóch intruzów w najlepsze konsumował liść ziemniaka. Dwóch mężczyzn obiegło wzrokiem otaczające ich rośliny. Na każdej sadzonce znajdowało się kilkanaście sztuk tych paskudnych robali i wszystkie konsumowały liście w zatrważającym tempie.

– To katastrofa! – Semen złapał się za głowę, gdyż jako pierwszy zrozumiał jakie będą skutki pojawienia się tych szkodników. – Jakub! One zeżrą wszystkie ziemniaki! A to oznacza… – urwał z przerażeniem w oczach.

– A to oznacza, że nie będziemy mieli z czego nastawić samogonu na zimę! – dokończył Jakub, do którego również dotarł ogrom tragedii.

– Mów co chcesz. – Stwierdził poważnie Jakub. – Ale tym razem to już musi być sprawka Bardaków.

– Chyba muszę przyznać ci rację! – odpowiedział mu kumpel.

– Od rana czułem, że tym mendom należy się dzisiaj porządny wpierdol! – skomentował Jakub i wstając z kolan, natychmiast skierował się do chaty. Przecież przed wojną trzeba się do niej odpowiednio przygotować.

***

Było wczesne popołudnie, gdy dwóch starych dziadów wparowało do wojsławickiej speluny, w której spodziewali się zastać cały ród znienawidzonych Bardaków. Jakub pod nieodzownym waciakiem ukrył dwa metry łańcucha krowiaka, broni nie tyle śmiercionośnej co zadającej okrutne rany, a często nawet złamania. W jednym z gumiaków ukrył stary bagnet, tak na wszelki wypadek. Jego przyjaciel ubrany w wełnianą kamizelkę nieporadnie ukrywał gazrurkę, która zazwyczaj okazywała się równie skuteczna co łańcuch Jakuba.

Wchodząc do zacienionego wnętrza natychmiast rozejrzeli się po wszystkich zebranych. Chwilę później zawiedzeni poczłapali do swojego ulubionego stolika.

– To niemożliwe! – Żałośnie jęknął egzorcysta amator, przytulając czoło do zimnego kufla piwa, które z Semenem zdążyli właśnie zamówić. – Przecież zawsze gdy tutaj przychodzimy, Bardaki są już na miejscu… – marudził jak dziecko. – A dzisiaj żadnego! Ani jednego z nich!

– Może knują coś przeciwko nam?! – Zaniepokoił się Semen, któremu nieobecność odwiecznych wrogów także się nie podobała.

– No i nie ma komu kości pogruchotać… – Jęknął ponownie Jakub. – Tak nam pokrzyżowali plany na wieczór!

– Dobrze, że chociaż piwo było, bo bez tego… – Semen zerknął na stojącego za barem właściciela speluny – Chyba byśmy musieli to miejsce zrównać z ziemią.

Barman spoglądał na dwóch obwiesiów spode łba. Co z tego, że byli jego najwierniejszymi stałymi bywalcami, skoro niemal co wieczór wszczynali burdy i niszczyli sprzęty. „A zapowiadał się taki wspaniały dzień”. – Pomyślał siadając na wysokim stołku. Żaden z Bardaków, również stałych klientów lokalu, nie pojawił się tego dnia w barze, co nie zdarzało się niemal nigdy. Liczna rodzina skoligacona z połową okolicznej ludności, jego lokal wybrała sobie na miejsce codziennych zebrań rodzinnych. Każdego dnia mniejsza lub większa ich delegacja zasiadała przy dwóch, a czasem nawet trzech ławach hałasując i odstraszając innych klientów. Jedyną zaletą było to, że zawsze płacili za wypite trunki, a nawet za wyrządzone szkody, czego nie dało się powiedzieć o Jakubie i Semenie, którzy zawsze twierdzili, że za szkody powinien obciążyć Bardaków, gdyż to oni wywołali rozróbę.

Widząc, że jednak nie będzie to najszczęśliwszy dzień w jego życiu, barman włączył stojące za plecami radio Kaprys II i podgłośnił odbiornik. Z głośników snuła się jakaś muzyka, która mimo wszystko nie uspokajała go nawet na moment.

Nagle piosenka się skończyła, a z głośników, zamiast kolejnej melodii dało się słyszeć najpierw kilka trzasków, a potem oficjalnie brzmiący głos spikera:

„Przerywamy naszą audycję, aby odczytać obwieszczenie Pierwszego Sekretarza KC PZPR Władysława Gomułki.

Towarzysze i Obywatele! Nasza socjalistyczna ojczyzna Polska Ludowa stała się celem podstępnego ataku kapitalistycznego wroga z za oceanu. Imperialistyczni przywódcy Stanów Zjednoczonych Ameryki, postanowili zgnębić miłujący pokój socjalizm i jego sojusznicze narody. Bojąc się jednak wystąpić otwarcie w tym konflikcie, posunęli się do tchórzliwego podstępu. Mając na celu wywołanie głodu i zamieszek w naszej ojczyźnie, zrzucili na nasze uprawy ziemniaków stonkę ziemniaczaną. Ten żarłoczny chrząszcz od kilku tygodni niszczy uprawy ziemniaków w naszej ojczyźnie i innych socjalistycznych krajach. Już teraz straty są zatrważające, a to dopiero początek. Być może będziemy musieli pogodzić się z tym, że od teraz nasz kraj będzie musiał obywać się bez ziemniaków.

Obywatele i Towarzysze, wierzę, że wspólnym wysiłkiem całego narodu uda nam się przetrwać ten trudny dla nas czas, a nasza ojczyzna, Polska Ludowa podniesie się po tym ciosie silniejsza i jeszcze bardziej zdeterminowana, aby bronić socjalizmu na świecie.”

Nagle, ku ogromnemu zaskoczeniu barmana Wędrowycz i Korczaszko poderwali się z ławki i nie dokończywszy nawet piwa, wybiegli z lokalu.

***

– No popatrz tylko! – powiedział Semen zadyszanym głosem, nie przywykły do biegu. – I znowu Bardaki okazali się niewinni!

– Niewinni?! – oburzył się na te słowa Jakub. – Oni z całą pewnością są winni, my tylko jeszcze nie wiemy co takiego zrobili!

– No ale te jak im tam… stonki. To jednak nie ich robota!

– Tym razem im się upiekło. – przyznał z niechęcią Jakub gładząc łańcuch ukryty pod pazuchą. – Ale co się odwlecze, to nie uciecze. – Dodał zacierając ręce.

Usłyszawszy przemówienie Gomułki zrozumieli, że to Amerykańce chcą pozbawić ich samogonu, a nie ich lokalni wrogowie. Natychmiast pojęli, że na pomoc ze strony rządu nie ma co liczyć. Postanowili więc czym prędzej wziąć sprawy w swoje ręce i własnymi siłami rozprawić się ze stonką. Co jak co, ale jeśli w grę wchodziła możliwość utraty samogonu, ci dwaj gotowi byli wysadzić całą przeklętą Amerykę w powietrze, nawet pomimo, iż oficjalnie nie zamierzali mieszać się do polityki.

***

– Cholera! – Jakub zaklął siarczyście załamując ręce. – próbowaliśmy już chyba wszystkiego! Nawet ugotowaliśmy kilka z nich, ale okazały się tak ohydne, że nawet bimber nie jest w stanie wypłukać tego smaku z moich ust.

– Tak… – jego druh był równie załamany co on. – Ta stonka jest niezniszczalna.

– Nie ma organizmów niezniszczalnych! – skwitował to Jakub. – Tylko my jeszcze nie wpadliśmy na to, jak je zniszczyć. – dodał filozoficznie.

I rzeczywiście, Jakub z Semanem wypróbowali na stonkę każdy znany im sposób walki ze szkodnikami. Polewali je bimbrem, chociaż bardzo niewielką ilością, gdyż większość wypili, zastosowali szare mydło, które Jakub jakimś cudem znalazł w kuchni, widocznie synowa musiała je tam zachomikować. Nawet rozcieńczona trutka na szczury nie podziałała na te bestie. Ba, dwóm zaskoczonym agronomom wydawało się, że po trutce, chrząszcze miały się jakby lepiej niż przed jej zastosowaniem.

– A może by tak cały zagon polać benzyną i podpalić – zaproponowała w końcu Semen.

– Też już o tym myślałem, ale stwierdziłem, że zrealizujemy ten pomysł jako ostateczność. Wiesz przecież, że to rozwiązanie oznacza, że z ziemniaków nie będzie co zbierać, a to…

– A to oznacza brak zacieru! – dokończył za przyjaciela Semen. – W takim razie chyba musimy się poddać.

– Że co? – Jakub popatrzył na kumpla z wyrzutem. – Poddać się?! O nie. Wędrowycze nigdy się nie poddają!

– No to może w końcu wymyślisz jakiś genialny plan, bo mnie już nic do głowy nie przychodzi. – Skwitował Semen siadając na drewnianej ławeczce przed chatą. – Chyba jestem już za stary na kolejną wojnę, zwłaszcza, że tę wypowiedzieliśmy niezniszczalnej stonce ziemniaczanej z Ameryki.

Jakub przysiadł się tuż obok. Myślał intensywnie, próbując wpaść na jakiś pomysł. Jego szare komórki wytężały się tak, iż cała głowa wprost parowała z przegrzania. Zapadła cisza. Żadnych słów, żadnego wiercenia się. Cisza dwóch myślących przedstawicieli homo sapiens. Gdybyś tam wówczas był drogi czytelniku, zapewne usłyszałbyś zgrzyt pracujących w umyśle Jakuba trybików.

Nagle w ciężkiej od ciszy atmosferze rozległ się dźwięk piejącego koguta…

– Mam! – wykrzyknął Jakub tak nagle, że Semen mimo, iż nie był strachliwy, podskoczył do góry. – Mam sposób na te dranie! – dodał podrywając się z ławeczki i pędem ruszył w stronę kurnika.

Semen z zaciekawieniem przyglądał się jak jego druh pospiesznie otwiera drzwi zagrody, a potem wpada do kurnika i wypędza wszystkie kury na zewnątrz.

– Szybko! – krzyknął do Semena. – Pomóż mi je zapędzić na pole z kartoflami! – krzyknął.

W tym momencie również Semen zrozumiał zamiary kumpla. Podbiegł do pędzącego stadka drobiu robiąc zagrodę z rozłożonych szeroko ramion i zaczął nakierowywać kury w stronę zaatakowanego przez stonki zagonu kartofli.

Kilka chwil później całe stado Jakubowego drobiu, brodziło w ziemniakach wydziobując stonka po stonce.

– No i proszę! – Jakub pokiwał z przekonaniem głową. – Znalazł się sposób na niezniszczalnego imperialnego wroga.

– A no znalazł się. – Odpowiedział mu przyjaciel.

– I… Jam to nie chwaląc się sprawił – Jakub sparafrazował jednego ze swoich słynnych przodków.

– Musimy to uczcić – Zaproponował kozak, wyciągając z portek zakamuflowaną butelkę samogonu. – Trzymałem to na czarną godzinę, ale skoro nie nastała, to możemy jej użyć, aby świętować nasz tryumf.

I tak podczas gdy drób Jakuba siał zniszczenie w szeregach wroga, dwaj przyjaciele jak co wieczór świętowali kolejne zwycięstwo.

***

Następnego dnia Jakub z Semenem wytoczyli się z chaty, aby odcedzić kartofelki.

– Cholera! – zaklął siarczyście Jakub. – Zapomniałem, że jabłonkę trafił szlag. Gdzie my teraz będziemy się odlewać?

– Może trza będzie jednak łazić do wychodka! – zasugerował Semen wskazując ręką w kierunku podupadającej sławojki.

– No chyba tak. – odpowiedział Jakub, ale bez entuzjazmu.

– Skoro już tu jesteśmy, może zerkniemy na pole kartofli, czy ich stonka nie zżarła. – zaproponował stary kozak i wszedł w pierwszy z zagonów.

– Popatrz tylko… – w głosie Jakuba słychać było dumę. – Moje kury nieźle się spisały! Żadnej stonki nie zostawiły.

– Tak! – przyznał Semen. – Z tymi kurami to było genialne posuniecie! Kartofle uratowane!

– Muszę pójść do kurnika i dać moim kurkom jakiegoś smakołyka w nagrodę, że okazały się takie skuteczne.

– Tak! Zasłużyły na nagrodę!

Ruszyli w stronę niewielkiej zagrody i obsranej zewsząd szopy, pełniącej funkcję kurnika.

– Po ciężkiej pracy jeszcze nie zdążyły chyba wstać! – zagadnął Jakub popychając jednocześnie drzwi. – Zazwyczaj wstają skoro świt.

Kiedy wkroczyli do ciemnego pomieszczenia ich oczom ukazał się rząd siedzących na grzędzie stworzeń. Obydwaj starcy zamarli jak na komendę. Żaden się nie odezwał, tylko powoli, na palcach, aby nie wydać najmniejszego nawet szelestu wycofali się na podwórze.

– Widziałeś to samo co ja?! – szeptem zapytał Semen, a Jakub tylko pokiwał głową.

Kury dokonawszy aktu zniszczenia, to jest zeżarłszy wszystkie stonki z pola, posłusznie udały się na spoczynek do swojej zagrody. Jak zwykle zajęły miejsca na swoich grzędach i poszły spać. Jednak zmutowane stonki nie powiedziały jeszcze ostatniego słowa (chociaż może to nie najlepszy dobór słów, gdyż stonki z założenia nie potrafią mówić). Efektem ubocznym zjedzenia zmutowanych stonek okazała się mutacja samych kur. Teraz na grzędach zamiast zwykłego drobiu siedziały stwory, bardziej przypominające bazyliszka niż kurczaka.

Jakub natychmiast wiedział co ma robić. Instynkt wiedźmina od razu dał o sobie znać. Ruszył do chaty, a chwilę później wyszedł z niej uzbrojony w pepechę. Wszedł do kurnika i opróżnił cały magazynek. Na szczęście żaden ze stworów nie zdążył się zbudzić i łypnąć na swojego oprawcę swym zabójczym okiem.

***

Wieczorem Jakub z Semenem popijali samogon rozprawiając o wydarzeniach minionego dnia.

– Popatrz tylko… – zauważył Jakub. – Udało się upiec dwie pieczenie na jednym patyku!

– Co masz na myśli? – zapytał mocno już podpity kozak.

– Rozprawiliśmy się z imperialistycznym Amerykańskim wrogiem, a tym samym uratowaliśmy ziemniaki przeznaczone na zacier! – powiedział Jakub unosząc z przejęciem jeden z palców w górę. – A przy okazji zaopatrzyliśmy się w mięso na najbliższe dwa miesiące. – to powiedziawszy uniósł w górę drugi paluch.

– Co racja to racja! – odpowiedział Semen zdejmując z rożna ogromne cielsko upieczonego stwora i odłamując coś co w zasadzie można by uznać za skrzydełko. – Twoje zdrowie! – dodał podając kawał pieczeni przyjacielowi i stukając się z nim słoikiem wypełnionym samogonem.

– Niech żyją kartofle! – odpowiedział Jakub, a chwilę potem zwalił się pod stół.

Zakończenie

Kilka miesięcy później. Tajne magazyny archiwum Y. Moskwa.

– A więc to jest ten okaz? – starszy mężczyzna w generalskim mundurze przyglądał się obiektowi oznaczonemu kodem UZK2047330. – Szkoda, że dowiedzieliśmy się o nim tak późno.

– Tak, towarzyszu generale! – służbiście odpowiedział drugi mężczyzna. – Gdybyśmy wpadli na jego ślad kilka miesięcy wcześniej być może udało by się uchronić plantacje kartofli w Europie i Azji i tym samym zapobiec śmierci głodowej wielu mieszkańców.

– Kilka milionów umarło! Ale Chińczycy już zwiększyli produkcję ryżu do tego stopnia, że utrata ziemniaków przestanie być odczuwalna. – Generał pokiwał tylko głową. – Ale to mała strata. Zwłaszcza teraz gdy Leptinotarsa decemlineata gigantica wróciła na macierzysty kontynent. Niech się Amerykańcy z nią męczą.

– Ale, kiedy ujawnimy, że mamy antidotum… – zauważył nagle podwładny. – Natychmiast z niego skorzystają!

– A kto powiedział, że je kiedykolwiek ujawnimy?! – zapytał generał i machnął ręką na jednego z czekających nieopodal pracowników magazynu.

– Zapieczętować! – wydał rozkaz generał. – I odstawić na właściwą półkę.

Dwóch osiłków chwyciło klatkę i zaniosło ją w głąb przepastnego hangaru. Odszukali właściwy sektor, odpowiednią alejkę, zgodny z oznaczeniami regał, a następnie umieścili klatkę na półce oznaczonej kodem UZK2047330. Na klatce znajdowała się tabliczka zawierająca ten sam symbol, oraz podpis: Убийца колорадского жука (zabójca stonki ziemniaczanej), a mniejszymi literami dopisano: курица… из польши (kura… z Polski).

Koniec.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *