Długo się zastanawiałem, czy o tym pisać. Z jednej strony wpis ten może negatywnie wpłynąć na mój wizerunek Dobrego Taty. Jednak z drugiej strony, ten blog powstał właśnie po to, abym mógł opisać swoją drogę do sukcesu. Do sukcesu, którym jest stanie się naprawdę „Dobrym Tatą”. A co to za droga, bez trudności, bez chwili załamań, bez drobnych porażek? Mam rację, prawda? A jednak, mimo, że potrafię się usprawiedliwić to i tak czuję się pokonany. Czuję, że mogłem dać z siebie więcej.
Wszystko zaczęło się późnym wieczorem, gdy moja żona wyszła z domu. Wyjąłem dzieciaki z kąpieli. One ubrały się w pidżamy, a ja pościeliłem im łóżka. Następnie przeczytałem im książeczkę na dobranoc i położyły się do łóżek. Jeszcze tylko tradycyjne, „tato jeść” i „tato pić”, na które miałem przygotowaną standardową odpowiedź i wszystko wskazywało na to, że wkrótce zasną.
Jednak rzeczywistość okazała się zupełnie inna. Moja kotka, jako młoda (czytaj: niezbyt mądra, lub wręcz „upierdliwa”) matka, położyła się tuż obok dziecięcego łóżka i zaczęła nawoływać swoje maluchy. Po chwili przybiegło pięć puchatych, rozbrykanych kociaków. I każdy z nich rozpoczął swoją własną arię popiskiwań, miauknięć i prychnięć. Na dodatek ich matka, dołączyła się do tego spektaklu wydając im różnego rodzaju reprymendy, swoim znacznie donioślejszym głosem. Oczywiście nie uszło to uwadze moich dzieci. Które jak już wspomniałem miały pójść spać.
Zebrałem małe kociaki i zaniosłem do sąsiedniego pokoju, położyłem do ich posłania i wróciłem do dzieci. Jednak kociaki okazały się szybsze niż ja i wnet zjawiły się przy swojej mamie. Ta sytuacja powtórzyła się czterokrotnie i w końcu zaczęła mnie denerwować. Ostatecznie kociaki zostały zabarykadowane w sąsiednim pokoju (tu uwidocznił się problem braku drzwi wewnętrznych :)).
Sprawa kotów została opanowana, jednak w dzieci jakby coś wstąpiło, gdy jeden już prawie usypiał, drugi nagle się zrywał, bo o czymś sobie przypomniał, budząc przy okazji pierwszego. Po kilku takich zdarzeniach moja cierpliwość zaczęła się wyczerpywać. Sam nie wiem, dlaczego, akurat wczoraj jej pokłady były tak małe. Prawdopodobnie przyczyną był fakt, że korzystając z nieobecności żony miałem zamiar dłużej popracować. Ich harce i nieustanne przeszkadzanie sobie nawzajem, powoli, acz skutecznie wyprowadzały mnie z równowagi.
W pewnym momencie już myślałem, że wszystko będzie dobrze, bo dzieci wyciszyły się i z ich pokoju nie dobiegały mnie już żadne hałasy. Jednak mój młodszy syn przypomniał sobie o sikaniu. Chciałem pójść z nim do łazienki, jednak uparł się, że „on siam”. Zaniepokojony jego długim pobytem w łazience, zerknąłem, żeby zobaczyć jak sobie radzi. Mój syn, bardzo ładnie się wysikał i właśnie zamierzał spuścić wodę w ubikacji, jednak przy okazji odsunął deskę klozetową w taki sposób, że o mały włos nie przycięła mu siusiaka. O mały włos, gdyż w ostatniej chwili złapałem ją w locie. Syn nawet nie zdawał sobie sprawy z tego, co się mogło stać, jednak dobrze pamiętał, co mi mówił przed wejściem do łazienki – „ja siam”. Zrobił mi, więc awanturę, a następnie „strzelił focha” i postanowił, że za karę nie założy z powrotem pidżamy. I właśnie w tym momencie „wybuchnąłem”. Nakrzyczałem na dziecko, które tak naprawdę powinienem raczej pochwalić, za to, że zawołało siusiu i samo sobie świetnie poradziło w łazience. Zamiast powiedzieć mu, jaki jestem z niego dumny, po prostu na niego nakrzyczałem.
Nie jest lekko, być ojcem. Trzeba mieć naprawdę olbrzymi zapas cierpliwości, wiele miłości i samozaparcia. Wiem, że to nie z jego winy „wybuchnąłem”, to ja byłem winny, gdyż to ja nie potrafiłem zapanować nad swoimi emocjami. Może nawet nie była to kwestia winy. Nazwałbym to porażką. Najważniejsze jednak, że potrafiłem dostrzec swój błąd i wyciągam z niego wnioski.
Poczucie porażki jest naprawdę okropne. Świadomość popełnianych błędów wychowawczych również. Musimy jednak z tym żyć i co najważniejsze nie poddawać się.
Wytrwaj i Ty.
Pozdrawiam – Sławek