Paweł Tomanek
Nie zostawiamy ich samych w domu, zanim nie skończą nastu lat. Nie pozwalamy wchodzić wyżej, niż na trzeci szczebelek drabinki. Nie puszczamy na dwór, jeżeli chociaż trochę wieje, a w dodatku w radiu mówili, że szaleje grypa. Czy nasze dzieci są chowane pod kloszem? Dlaczego tak trudno uwolnić się od strachu o ich zdrowie i bezpieczeństwo?
Prawie każdy, kto zaczynał podstawówkę jeszcze jakieś dwadzieścia lat temu, pamięta ten obrazek: powrót ze szkoły do domu, pieszo, z kluczem dyndającym na szyi. Zapewne wielu dzisiejszych dwudziestoparolatków zdziwiłaby wiadomość, że takie powroty to w zasadzie pieśń przeszłości – podobnie jak zabawy kilkulatków na dworze bez nadzoru dorosłych. Tylko ci, którzy w międzyczasie zdążyli zostać rodzicami, nie będą zdziwieni – bo to właśnie oni nakładają coraz liczniejsze ograniczenia na życie swoich dzieci. Nakładają, chociaż sami pewnie należeli do rzeszy dzieciaków biegających samopas. Co się zmieniło?
Najkrótsza odpowiedź brzmi: zmienili się rodzice. Z jakiegoś powodu zaczęli zwracać dużo większą uwagę na zdrowie i bezpieczeństwo swoich dzieci, próbując przewidzieć wszelkie możliwe zagrożenia i zapobiec im, zanim jeszcze pojawią się na horyzoncie. Gdyby zapytać ich, dlaczego to robią, pewnie odpowiedzieliby, że dzisiejszy świat jest dużo bardziej niebezpieczny od tego sprzed dwudziestu kilku lat. Ale to chyba nie jest takie proste. W końcu mamy dzisiaj dziesiątki lepszych szczepionek, nietłukące szklanki, zatyczki do gniazdek elektrycznych, a samochody nie jeżdżą o wiele szybciej, niż kiedyś. Skąd zatem wzięło się to poczucie ciągłego zagrożenia? Chyba stąd, co zwykle – z naszej rozbudzonej wyobraźni.
Kruche dziecko
Dzieci nie zawsze były postrzegane jak delikatne istoty, które lada podmuch wiatru może przewrócić, a każde omsknięcie rodziców – nieodwracalnie skrzywdzić. Mniej więcej do początku XX w. dominowało przekonanie, że kilkulatki są wystarczająco krzepkie fizycznie i psychicznie, żeby móc na własną rękę odkrywać świat i radzić sobie z przeciwnościami. W ekstremalnej wersji prowadziło to do takich praktyk, jak zatrudnianie dzieci przy ciężkich pracach fizycznych, ale dla większości z nich oznaczało po prostu swobodne dzieciństwo, którego większa część toczyła się w gronie rówieśników. „Nadopiekuńczy rodzice” niemal nie występowali w przyrodzie, a chronienie dziecka przed nieprzyjemnymi czy mogącymi powodować lęk sytuacjami uchodziło za niewychowawcze – zwłaszcza w przypadku chłopców, od których oczekiwano odwagi i umiejętności sprostania różnego rodzaju trudnościom.
To wszystko zaczęło ulegać zmianie mniej więcej sto lat temu – najpierw na skutek… postępu w medycynie. Wcześniej rzecz jasna również troszczono się o zdrowie dzieci, ale mało kto uważał, że chorób da się całkiem uniknąć. Nikomu też nie przychodziło do głowy, żeby w tym celu ograniczać swobodę dzieci, czy ich kontakty z rówieśnikami. Dopiero odkrywane jeden po drugim zarazki, zmieniły rodziców w strażników domowej sterylności. Kiedy prasa, a potem telewizja ogłaszały pojawienie się kolejnych prawdziwych lub potencjalnych epidemii, duża część dorosłych po prostu zamykała dzieci w domach, nawet jeżeli zagrożenie nie było znaczne. Zaczęto też dbać o profilaktykę, szczepiąc najmłodszych nawet przeciwko tym chorobom, które występują stosunkowo rzadko. Chyba każdy rodzic, który słucha w radiu najnowszej reklamy szczepień przeciw pneumokokom czy meningokokom, przynajmniej raz pomyśli z obawą: „A jeśli…?”. Pod tym względem nie różnimy się aż tak bardzo od naszych rodziców czy dziadków.
Obcy = groźny
Prawdziwa zmiana, która zaszła w ciągu ostatnich lat, dotyczy sposobu, w jaki patrzymy na innych ludzi – a raczej na ich stosunek do naszych dzieci. Pod tym względem świat rzeczywiście wygląda inaczej, niż jakiś czas temu, nawet jeżeli ta odmienność tkwi niemal wyłącznie w naszych głowach. Najprościej mówiąc, przestaliśmy ufać nieznajomym, i wierzyć, że jeśli nasze dziecko znajdzie się w trudnej czy niebezpiecznej sytuacji, to obecni przy tym ludzie pospieszą mu z pomocą. Zakładamy raczej, że od „obcych” możemy w najlepszym razie spodziewać się obojętności a w najgorszym… – tu każdy rodzic dopowiada swoje własne obawy i lęki.
Jakie scenariusze podsuwa nam wyobraźnia? Kiedyś rodzice bali się porwania, dzisiaj głównym lękiem jest ten przed pedofilami – wzmocniony kampanią medialną i głośnymi przypadkami z kilku ostatnich lat. Działa tu ten sam mechanizm, co w przypadku rzadkich chorób: wprawdzie ryzyko trafienia na pedofila może być niewielkie, ale po pierwsze, trudno je oszacować, a po drugie – kto nam zaręczy, że właśnie nasze dziecko na niego nie trafi? Dlatego duża część rodziców woli dmuchać na zimne, nie tylko ucząc dzieci zasady ograniczonego zaufania wobec nieznajomych (to akurat nic nowego, każdy z nas słyszał w dzieciństwie: „nie otwieraj obcym”), ale też ograniczając liczbę sytuacji, w których można ich spotkać. Stąd między innymi odwożenie i przywożenie ze szkoły, a także „kontrolowana zabawa” w naszej obecności. Są też rodzice, którzy krzywo patrzą na każdą próbę nawiązania kontaktu z ich dzieckiem przez innych dorosłych, choćby ci mieli najlepsze intencje, a wszystko działo się „pod kontrolą”.
Mamo, tato, usamodzielnij mnie
Na ile te wszystkie obawy są rzeczywiście „własne”? Wiadomo, że najbardziej działa nam na wyobraźnię to, czego boją się jednocześnie inne osoby – bo w ten sposób zyskujemy potwierdzenie, że przyczyna naszego lęku nie jest po prostu wymyślona. Zwykle wystarczy nam, że przeczytamy o czymś w gazecie, albo zobaczymy w wiadomościach, żeby uznać to za powszechną prawidłowość. Swoje robi też przykład innych rodziców, któremu często nie sposób się oprzeć, zwłaszcza pod groźbą ostracyzmu na placu zabaw. Jeżeli nasze dziecko chce włazić na drzewo, a wszystkie inne mają na to zakaz, trzeba niezwykłej odporności i hartu ducha, żeby wytrzymać mordercze spojrzenia i „ciche” komentarze pozostałych dorosłych. Poza tym trudno w takiej chwili nie pomyśleć, że może faktycznie jest się czego bać – a od tego już tylko krok do przyjęcia postawy opiekuńczo-obronnej i zakazania naszemu dziecku wchodzenia wyżej niż czubek jego głowy. W końcu „strzeżonego Pan Bóg strzeże”.
Na te lęki nie ma prostej rady – właśnie dlatego, że znajdujemy ich potwierdzenie wszędzie i u wszystkich. Wiadomo też, że nikt nie będzie całkowicie odpuszczał dziecięcego BHZ (Bezpieczeństwo i Higiena Zabawy), bo zawsze będą takie sytuacje – np. przełażenie przez ostro zakończoną siatkę – w których czerwona lampka powinna się zapalić. Te granice każdy ustala sobie sam, ale warto przynajmniej na chwilę przypomnieć sobie, jak to było w naszym własnym dzieciństwie, i czy faktycznie tak bardzo potrzebowaliśmy opieki i nadzoru. W końcu wiele mogło się zmienić, ale jedna rzecz na pewno nie – dzieci potrzebują wyzwań i przeszkód do pokonania, żeby móc osiągnąć prawdziwą samodzielność. Od nas zależy, czy im w tym pomożemy.
Artykuł pobrany z serwisu: www.eDziecko.pl