Jak Boton uratował Gwiazdkę

Cześć moi drodzy. Dziś opowiem wam o swoim kuzynie Botonie-Pieciotonie. Tak naprawdę to nigdy za nim nie przepadałem, jednak wczoraj Boton zrobił coś co raz na zawsze zmieniło mój pogląd na jego temat. Ale zacznijmy od samego początku.

Wczoraj mieliśmy wigilię Bożego Narodzenia.  W tym roku rodzinna kolacja miała się odbyć w naszym domu, toteż od samego rana zjeżdżali się różni krewni z dalszych i bliższych stron.  Przyjechała ulubiona siostra mojej mamy, ciocia Bania-Kochania, a nawet kuzyn taty – wujek Zenek-Bambaryła z Polski. No a skoro zjechała się cała rodzina to oczywiście nie mogło zabraknąć również Botona–Pięciotona. Mój krewniak jest starszy o pięć lat i strasznie się wymądrza. Na każdym kroku stara się udowodnić swoją wyższość nade mną. „Że niby jest we wszystkim taki doskonały! – aż mi się wymiotować chce, gdy tego słucham”.  Jak co roku starałem się unikać jego towarzystwa jak ognia. I może by się nawet udało gdyby nie choinka.

– Trąbal!? – usłyszałem wołanie mamy i  wyszedłem ze swojej tymczasowej kryjówki . – Gdzie ty się podziewasz? Szukam cię od godziny.

– Tak mamo? – zapytałem przejęty – Czy coś się stało?

– Potrzebuje twojej pomocy.

– Co mam zrobić?

– Pójdziesz z Botonem do dżungli po choinkę.

– No nie! – jęknąłem żałośnie – A nie mogę z Irminą-Słoniną .

– Twoja siostra pomaga mi przy przygotowywaniu posiłków – odparła stanowczo układając trąbę w znak zapytania. – A poza tym, nie wiedziałam, że się tak za nią stęskniłeś.

– Nie stęskniłem się za Irminą. – odparłem. – Jednak z dwojga złego wolę już ją niż Botona. On się będzie wymądrzał przez całą drogę, a potem nie pozwoli mi nawet ściąć drzewka.

– Przykro mi, ale nie masz wyboru. Idziecie z Botonem i proszę, abyście wrócili jak najszybciej. – w głosie mamy słyszałem stanowczość, świadczącą o tym, że dalsze dyskusje nie wchodzą w rachubę. – Jak wrócicie, będziecie musieli drzewko ozdobić. Nie ma więc czasu na gadanie. Im szybciej wyruszycie w drogę tym lepiej.

W ten sposób zostałem niemal skazany na towarzystwo mojego kuzyna. Zgodnie z poleceniem mamy ruszyliśmy bez zwłoki. Zabrałem jedynie ostry nóż i ręczną piłę do drzewa na wszelki wypadek i ruszyliśmy.

Nie zamierzam was dręczyć opowieściami, którymi raczył mnie Boton podczas drogi. Rozumiecie – nie chciałbym, abyście umarli z nudów. Dlatego wam tego daruję. Powiem tylko, że z każdym krokiem miałem go coraz bardziej dosyć. Gotowałem się ze złości. Gdybyście mnie wtedy zobaczyli, na pewno byście mnie nie poznali. Cały byłem czerwony na buzi, a uszami wylatywała mi para. Tak przynajmniej się czułem.

W końcu dotarliśmy do lasu. Wiem, co zaraz powiecie: „że w Afryce nie rosną choinki!” Otóż rosną, tylko trochę inne niż wasze. Wy ubieracie świerki, jodły lub sosny, a my ścinamy palmę lub bananowca. Czy to ważne jakie drzewko się zetnie? I tak choinką staje się dopiero po przystrojeniu, prawda?

W gęstwinie krzaków ujrzałem drzewko w sam raz nadające się na choinkę i właśnie zamachnąłem się, aby ostrym nożem uderzyć w pień, gdy usłyszałem przemądrzały głosik, tuż nad uchem:

– Daj! Ja to zrobię. – i złapał za nuż w moim ręku. – Jeszcze sobie zrobisz krzywdę!

„Wiedziałem, że tak będzie! Po prostu wiedziałem!”  – moja złość osiągnęła szczyt i niewiele brakowało, abym wybuchnął.

***

Tymczasem daleko, daleko – jakieś dziesięć tysięcy kilometrów na północ, a dokładniej na biegunie północnym, elfy właśnie kończyły załadunek sań Świętego Mikołaja. Wszystko było dopięte na ostatni guzik. Święty z pomocnikami siedzieli już w saniach, renifery ubijały lód pod kopytami i niecierpliwie czekały na start.

Staruszek w czerwonym stroju odwrócił głowę, skinął żegnającym go elfom, uśmiechnął się ciepło do żony, a potem smagnął batem i krzyknął:

– Ruszamy, reniferki! W drogę!

Szóstka silnych, dobrze zbudowanych, rogatych zwierząt zaczęła ciągnąć sanie. Obciążone ciężkim ładunkiem, nie chciały się ruszyć. W końcu jednak zwierzętom udało się wyrwać je z miejsca. Zaczęły przyspieszać, a gdy nabrały rozpędu. Mały Gucio, elf pyłkowy, począł obsypywać renifery magicznym pyłkiem. Chwilę potem cały zaprzęg sunął po niebie niczym spadająca nocna gwiazda, która o dziwo leciała w górę zamiast spaść na ziemię.

***

– To moje drzewko! Ja je wypatrzyłem i ja je zetnę! – wykrzyknąłem próbując odebrać kuzynowi nuż.

– Ostre narzędzie w ręku dziecka, równa się nieszczęściu. – pouczał Boton. – Pozwól, że ja to zrobię, bo sobie utniesz kieł albo coś w tym stylu.

– Nie traktuj mnie jak bym miał trzy latka. Tak się składa, że mam już osiem lat i świetnie sobie poradzę ze ścięciem niewielkiej palmy.

Nasz spór trwał już dobrych kilkadziesiąt minut. Spojrzałem na słońce, które chowało się już za horyzont. W końcu dałem za wygraną:

– Dobra! – krzyknąłem zezłoszczony przez zaciśnięte zęby. – Wygrałeś! Zetnij palmę i wracajmy do domu. Mama mówiła, że mamy się pospieszyć. Chyba wiesz, że drzewko trzeba jeszcze ubrać. Jak choinka nie będzie ubrana to Mikołaj nie zostawi dla nas prezentów. Pospiesz się!

Boton również zorientował się, że jest później niż obydwaj myśleliśmy. Zabrał się więc do ścinania drzewka.

– Złap za czubek, a ja wezmę za pieniek! – powiedział jak tylko palma upadła na ziemię. – Musimy się pospieszyć. Robi się już ciemno, a przed nami spory kawał drogi.

Złapaliśmy drzewko i ruszyliśmy przed siebie. O dziwo wcale się nie kłóciliśmy i nawet przyjemnie się razem maszerowało. Być może nasza podróż wkrótce dobiegłaby końca i wszystko wróciłoby do tak zwanej normy, jednak pech (albo zrządzenie losu) chciał inaczej.

Otóż kiedy byliśmy w połowie drogi z lasu do naszej chatki, nagle nie wiadomo skąd zerwał się silny wiatr. W ułamku sekundy spokojna i bezwietrzna pogoda przemieniła się w najgorszą wichurę, jaką w życiu widziałem. Wiało tak mocno, że nie słyszałem krzyczącego do mnie Botona, chodź dzieliło nas nie więcej niż trzy metry odległości. Wiatr był tak silny, że poderwał nas w górę, niczym dmuchane baloniki w kształcie słoni. Poczułem jak unoszę się w powietrzu i zaczynam obracać się dookoła. Wichura zamieniła się w ogromne tornadu. Dookoła mnie wirowały powyrywane z korzeniami drzewa, resztki jakichś domostw, ryczące na całe gardło zwierzęta, moja niedoszła choinka, oraz Boton-Piecioton.

***

Sanie mknęły po rozgwieżdżonym niebie z niesamowitą prędkością. Tylko Magia Świąt jest w stanie zapewnić pojazdowi takie przyspieszenie. Mikołaj zdążył już obdarować dzieci w Australii, Japonii, w całej Azji, zahaczył o część Europy, a teraz zbliżał się do Afryki. Renifery pędziły przed siebie, elfy pilnowały trasy, a Mikołaj właśnie ucinał sobie drzemkę, gdy nagle poczuli niezwykłą turbulencję. Sanie podskoczyły niczym na ogromnym wyboju, a po chwili pomknęły w dół, jak gdyby ściągał je na ziemię ogromny magnes.

Zbudzony staruszek przetarł zaspane oczy, podrapał się w brodę i ze zdumieniem patrzył na to co działo się dookoła. Jego magiczny zaprzęg wirował z ogromną prędkością obijając się o przeróżne przedmioty, które tornado uniosło z powierzchni ziemi. Ani on, ani żaden z jego pomocników nie mogli nic zdziałać. Ich magia, choć niezwykle silna, nie mogła równać się z tak potężnym żywiołem jak tornado, a zwłaszcza takie tornado jak to.

Elfy nie próżnowały. Zabezpieczyły worek, oraz pozostające w nim prezenty, przymocowując je dodatkowymi pasami do sań. Gucio uspokajał przerażone renifery, aby nie wpadły w panikę. Mimo to zwierzęta były coraz bardziej przestraszone. Wirowały szarpane podmuchami wiatru i przez cały czas spadały.

Nagle obok sań przeleciał spory fragment dachu, wraz z ceglastym kominem. Jedna z belek uderzyła wprost w sanie. Te okazały się niezwykle wytrzymałe. W wyniku zderzenia pozostało na nich jedynie niewielkie zarysowanie. Natomiast konstrukcja dachu roztrzaskała się na setki mniejszych fragmentów, z których większość rozbryznęła dookoła i utworzyła chmurę odłamków. I oto jedna z cegieł pochodzących z rozsypanego komina, zawirowała w powietrzu, przeleciała nad głową Mikołaja, odbiła się od sań tuż obok Gucia i z ogromną siłą uderzyła w bok Rudolfa. To była istna katastrofa. Dotychczas większości reniferów udawało się podążać na przód jedynie dzięki czerwonej plamce – jedynemu dostrzegalnemu wśród zamieci punktowi orientacyjnemu – nosowi Rudolfa. Ten jednak pod wpływem uderzenia zwinął się niemal w kulkę i całkowicie stracił sterowność. Inne renifery podążyły za nosem przewodnika i z zawrotną prędkością runęły w dół.

***

Jedyne co mnie podtrzymywało na duchu, to fakt, iż obydwaj z Botonem do samego końca mocno trzymaliśmy się drzewka. Co z tego, że wicher zagłuszał wszelkie próby porozumienia się. Istotne było to, że widzieliśmy się nawzajem i mieliśmy pewność, że się nie zgubiliśmy. Wirowanie było okropne. To tak jakbym przez kilka godzin siedział na wirującej z zawrotną prędkością karuzeli łańcuchowej. Było mi niedobrze i czułem jak robię się zielony.

Dostrzegłem, że wiatr jakby przycichł. Spojrzałem na kuzyna, aby dać mu znak, że prawdopodobnie wkrótce się to skończy, jednak na jego twarzy zamiast ulgi dostrzegłem przerażenie. Patrzył w moim kierunku i za wszelką cenę próbował odciągnąć drzewko i mnie jak najdalej od czegoś… Odwróciłem się i ujrzałem dziwaczny przedmiot pędzący wprost na mnie. Nigdy wcześniej nie widziałem takiej rzeczy. Przedmiot podobny był do ogromnej, drewnianej balii pomalowanej na czerwono. Od spodu, zamiast nóżek przymocowano coś jakby powykręcane rurki. W wannie dostrzegłem jakieś postacie, a na przedzie stadko dziwnych zwierząt, których nigdy w naszej okolicy nie spotkałem. Wytężyłem pamięć i przypomniałem sobie lekcję przyrody. „Tak to chyba łosie, albo jelenie!” – pomyślałem.

Więcej czasu na rozmyślania nie było. Wielka balia wpadła wprost na mnie i solidnie stuknęła mnie w głowę. Zamroczyło mnie, zrobiło mi się ciemno przed oczami, potem dostrzegłem miliony gwiazd, które wirowały dookoła, a po chwili wróciła świadomość. Zobaczyłem Botona, wykrzykującego do mnie coś niezrozumiałego, widziałem wielką balię lecącą niedaleko mnie, widziałem siwego staruszka w czerwonych portkach, kubraku i czapce ale przede wszystkim widziałem ziemię, która zbliżała się do mnie z ogromną prędkością. Na szczęście w tym momencie straciłem przytomność.

***

Kiedy się ponownie ocknąłem, wszystko mnie bolało. Sam nie wiem jak tego dokonałem, ale udało mi się wstać o własnych siłach. Rozejrzałem się dookoła. Wiatr zginął równie szybko jak się pojawił. Po tornadzie pozostały jedynie zniszczenia. Dookoła leżały powywracane i powyrywane z korzeniami drzewa oraz śmieci rozrzucone dookoła w totalnym nieładzie. Poszukałem wzrokiem Botona. „O jest” – pierwszy raz w życiu ucieszyłem się na jego widok. – O rany! On rozmawia z… z… z… Mikołajem!”

Owa balia, która próbowała zaparkować na mojej głowie okazała się być niczym innym jak saniami Świętego Mikołaja, a zwierzęta, które wziąłem początkowo za łosie to oczywiście renifery. „Zaraz, ale gdzie one się podziały?” Niepewnym krokiem podszedłem do sań i wtedy  moim oczom ukazał się wstrząsający widok. Wszystkie sześć reniferów leżało na ziemi. Niektóre były nieprzytomne inne zwijały się z bólu, wszystkie były jednak solidnie poturbowane. „Chyba oberwały gorzej niż ja” – pomyślałem z żalem.

Staruszek stał zgarbiony, z wyrazem cierpienia na twarzy.

– To już koniec! – powiedział z rezygnacją w głosie. – Bez reniferów nie dostarczę dzieciom prezentów na czas. Biedne reniferki. Tak bardzo się starały nas ocalić, że same ucierpiały najbardziej.

– To nie może się tak skończyć! – wykrzyknąłem po chwili zastanowienia. – Mikołaju, nie możesz się poddawać! Nie możesz zawieść dzieci na całym świecie! Musisz dostarczyć te prezenty! – podszedłem do wywróconych sań i z całych sił spróbowałem postawić je z powrotem na płozach. Poczułem jednak kolejną falę zawrotów głowy. Nie dałem rady.

Jednak nie byłem jedynym słoniem na miejscu. Boton był ode mnie starszy i znacznie silniejszy, a w dodatku nie ucierpiał w żaden sposób, ani będąc w powietrzu, ani też podczas lądowania. Chwycił sanie trąbą i jednym solidnym pchnięciem ustawił je w odpowiedniej pozycji.

– Sanie to mały problem. – odezwał się siwobrody mężczyzna. – Nie polecą bez reniferów.

– Wiem, że brakuje mi doświadczenia i trudno będzie mi zastąpić szóstkę tych wspaniałych zwierząt. Jednak zapewniam cię Mikołaju, że siły na pewno mi wystarczy. Zaprzęgnij mnie do sań i lećmy rozdać prezenty.

Szczęka opadał mi niemal do ziemi, gdy usłyszałem propozycję Botona. „Ale on ma rację!” – jeszcze nigdy nie przyznałem racji mojemu krewniakowi, teraz jednak doszedłem do podobnych wniosków co on.

– Myślę, że mój kuzyn ma rację. Znam go i wiem, że jest bardzo silny, nawet jak na słonia. Bez najmniejszego problemu pociągnie sanie, z tobą i prezentami na pokładzie.

– Hymn! – odchrząknął zamyślony Mikołaj. – To naprawdę może się powieść. Nie traćmy więc czasu.

W kilka minut elfy zaprzęgły do sań wielkiego słonia. Mikołaj wydał polecenia swoim pomocnikom, aby zajęli się rannymi reniferami, sam wspiął się na sanie, a chwilę później strzelił batem dając sygnał startu. Gucio tylko na to czekał. Bez zbędnych opóźnień zaczął posypywać Botona magicznym pyłem.

„Jak ja bym chciał się z nim zamienić! – pomyślałem patrząc jak cały zaprzęg wzbija się w powietrze i w szybkim tempie oddala od nas.

***

Przez chwilę stałem ze wzrokiem wpatrzonym w oddalający się srebrzysty punkcik na rozgwieżdżonym niebie. Wkrótce jednak dotarło do mnie, że renifery wciąż czekają, na ratunek. Zabrałem się więc za udzielanie pierwszej pomocy. Nie wychodziło mi to najlepiej, być może dlatego, że sam również byłem w nie najlepszym stanie. Zakręciło mi się w głowie i ponownie straciłem przytomność.

Kiedy się ocknąłem na miejscu była już cała moja rodzina wraz z ekipą ratunkową elfów. Renifery właśnie dochodziły do siebie, a ja miałem na głowie jakiś dziwny bandaż.

Opowiedziałem wszystkim o całym zajściu, oraz o bohaterskiej postawie Botona-Pieciotona. Wraz z Elfami i reniferami wróciliśmy do naszego domu, tam śpiewając kolędy, spożywając tradycyjne wigilijne potrawy i dobrze się bawiąc, czekaliśmy na powrót Świętego Mikołaja i jego niesamowitego pomocnika – mojego krewniaka Botona-Super-Pięciotona.

Z okazji Świąt Bożego Narodzenia życzę wam moi drodzy wielu radosnych chwil i nie martwcie się o Świętego Mikołaja, Boton-Piecioton zadbał o to aby żadne dziecko nie zostało pominięte podczas rozdawania prezentów.

Wesołych Świąt!

Pa! Pa!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *